wtorek, 3 grudnia 2013

Pożerana

Nowy post został umieszczony gościnnie na blogu
http://anty---materia.blogspot.com/2013/12/goscinne-wystapienie-3-eleaina-i.html
Dziękuje Mona za możliwość. To zaszczyt :)
Dziękuje Blond Jedi za pomoc.

czwartek, 7 listopada 2013

Miłość mojego życia

Twój zapach. Wszędzie. Otacza mnie ciasnym kokonem. Wdycham cię zachłannie, przyprawiając się o zawroty głowy. Chcę pamiętać.
Przyglądam ci się. Śpisz tak spokojnie. Jesteś taki piękny i męski. Dotykam twojej skóry. Czuję przyjemny chłód i wilgoć. Zlizuję twój pot z opuszków. Przesuwam językiem po podniebieniu, by twój smak dłużej pozostał mi w ustach.
Czuję miłość, namiętność i pożądanie. Jeszcze raz przesuwam dłonią po twoim ciele. Szmer paznokci przesuwających się po skórze przyprawia mnie o przyjemne dreszcze. Wyciągam się przy twoim boku, mrucząc jak rozleniwiony kot. Gładzę twój tors, silne ręce, całuję twoją twarz. Przeczesuję ci włosy palcami i delikatnie rozkładam je na poduszce. Przerzucam jedną nogę na twój drugi bok i siadam na tobie. Wyciągam ręce nad siebie i jeszcze raz przeciągam się z jękiem.
Wbijam ci paznokcie w pierś. Przebijam skórę i zanurzam palce we krwi. Nie reagujesz. Twoje ciało jest martwe.
Trup. Zwłoki. Szczątki. Padlina. Ścierwo.
Otworzyłam się przed tobą. Pokazałam twarz nieznaną innym. Podałam ci serce, które ze wzruszeniem przyjąłeś. Śpiewałeś o miłości i radości, jaką ci daję. Zachwycałeś się ciałem, umysłem, duszą. Tuliłeś, gładziłeś, całowałeś.
Spaliłeś nasze szczęście w słodkawych oparach. Pogrzebałeś miłość pod kwaśnym odorem alkoholu. Znudzony światem szukałeś rozrywek. Płakałam.
Byłam słaba i pozwoliłam ci odejść. Nie popełnię już tego błędu. Już zawsze będziesz przy mnie. Nie opuścisz mnie już nigdy.
Wyciągam palce z ran. Zlizuję twoją krew, tak słodką, tak smaczną. Wyciągam spod paznokci kawałki mięsa. Smakujesz tak dobrze. Chwytam za nóż. Ręce drżą mi z podniecenia. Nie wiem gdzie zacząć. Właściwie nie wiem, jak się do tego zabrać. Nigdy tego nie próbowałam. Dzięki tobie poznaję tyle nowych rzeczy kochanie. Wkładam czubek w ranę po paznokciu. Przesuwam ostrze ale skóra jest elastyczna, opiera się i walczy. Nie chce dopuścić mnie do twego ciała. Krew wylewa się się z ciebie czerwonym strumieniem. Drżę niespełniona.
Wyjmuję nóż i oddycham głęboko, by się uspokoić. Patrzę na twoją twarz i przepełnia mnie miłość. Wargi zaczynają nabierać bladoniebieskiego koloru. Zachłannie wbijam się w twoje usta, by ostatni raz zasmakować twoich pocałunków. Chcę pamiętać.
Zagryzam zęby. Ciepła krew tryska mi prosto w gardło. Odrywam mięsiste kawałki skóry. Wypluwam twoje wargi na otwartą dłoń i przyglądam się im z czułością. Krew spływa mi między palcami i po brodzie. Patrząc w twe szczerzące się do mnie zęby, wkładam twoje usta do swoich. Przeżuwam je zapamiętale, miażdżę je i rozdzielam na kawałeczki. Ślina miesza się z krwią. Zmieszana wydzielina skapuje mi z brody na nagi biust. Przecieram krople zakrwawioną dłonią, dodając tylko więcej brudu.
Naglę czuję potężny przypływ mocy. Twoja obecność, ze mną, we mnie, na mnie, staję się silna i przejmująca. Chwytam ponownie za nóż i rozcinam ci brzuch. Jelita wypadają na podłogę z cichym mlaśnięciem. Dopadam do rany i zanurzam ręce, aż po łokcie. Nacieram twarz, piersi i brzuch twoją krwią. Otulam się ciepłem twojego ciała. Wchłaniam siłę twojej osoby.
Chwytam za krawędź rany i wbijam nóż tuż pod skórą. Przeciągam ostrze ostrożnie, ale stanowczo, i oddzielam ciało od powłoki. Wycinam spore płaty twojej skóry i przykładam je sobie do ciała. Chcę zatopić się w tobie, chcę byś otaczał mnie z każdej strony. Chcę być z tobą jednością. Te uczucia są tak przejmujące i silne, że nie potrafię myśleć o niczym innym. Nic się nie liczy, tylko ty. Nóż wypada mi z drżących rąk ale nie przerywam. Z niecierpliwością rozrywam skórę, żyły, mięśnie, narządy. Mokre od krwi włosy przylepiają mi się do twarzy.
Oblepiona kawałkami twojej skóry staczam się z resztek twojego ciała. Ślizgając się we krwi dopadam do stołu, gdzie czeka przygotowany wcześniej słój. Wypełniony alkoholem doskonale zakonserwuje twój ulubiony narząd. Twoją dumę, małego przyjaciela.
Odnajduję porzucony nóż i stanowczo wbijam go w twoje krocze. Wycinam twój skarb i wpycham go do słoja. Patrzę na genitalia z miłością równą twojej. Spoglądam na twoją okaleczoną twarz. Dotykam twoich włosów. Wplatam w nie palce i zaciskam mocno. Ściągam ci skalp. Zawsze uwielbiałam cię czesać.
Już w ogóle nie przypominasz osoby, którą byłeś kiedyś. Nie jesteś już silnym i pewnym siebie mężczyzną. Taki rozsypany i bezbronny wzruszasz mnie do głębi.
Wyłamuję ci żebra. Kaleczę dłonie o kawałki kości. Rozgarniam tkanki, żyły, krew chlupocze wesoło. Dobieram się do twego serca. Zdecydowanym szarpnięciem wyrywam ten cudowny mięsień. Krew leje się we wszystkie strony. Tulę twe serce w dłoniach, przytulam je do twarzy, wbijam w nie zęby. Żylaste mięso grzęźnie mi w ustach. Nie mogę go przełknąć, ale przypominam sobie twoją radosną twarz. Zjadam je do końca.
Już nikt mi cię nie odbierze.
Zawsze będziemy razem.
Nic nas nie rozdzieli.
Kocham cię.

czwartek, 24 października 2013

Obraz

Chaos. Nieokiełznany, bezbrzeżny chaos. Miliony zapachów, miliardy obrazów, biliony dźwięków. Skłębiony mętlik oddychający w powolnym rytmie życia.
Beton. Szarość. Chłód. Gładkie mury więżą cię między sobą. Łamiesz paznokcie przy próbie wdrapania się na ścianę. Bezradnymi ciosami starasz się choć trochę naruszyć strukturę. Łzy bezradności skapują na poranione dłonie. Kręcisz się od ściany do ściany, wydeptując ścieżkę wśród pożółkłej trawy.
Jednak z czasem na gładkiej, cementowej powierzchni pojawiają się cieniutkie pęknięcia. Z cichym chrzęstem odpadają kawałki otaczającego cię więzienia. Znienawidzony mur ulega zniszczeniu, a ty z niecierpliwością i dziecięcą ciekawością czekasz na nowy obraz świata.
I staje się. Zalewa cię mętna, dusząca masa wszystkiego. Twarze, dźwięki, smaki, zapachy, dotknięcia, słowa, brud, krzyk, zniszczenie, śmierć. Przedzierasz się przez gęstość tego świata, ledwo łapiąc oddech. Między ścianami miałeś swój kawałek wydeptanej trawy. Tutaj jesteś dokładnie oblepiony życiem innych ludzi. Wyciskają z ciebie resztki powietrza. Napierają na ciebie, by zagrabić jak najwięcej dla siebie. Łakną każdej cząsteczki twojego ciała. Ich żądze przerażają cię. Chcesz uciekać jak najdalej, chcesz biec i czuć wiatr we włosach, chcesz być wolny. Stajesz się brutalny i bezlitosny ale wybijasz się przed innych. Uderzasz, gryziesz, walczysz o możliwość oddechu.
Gdy zauważasz, że za tobą podąża rozpalony tłum, jest już za późno. Dookoła tylko ciała, krew oraz bzyczące owady. I wiecznie głodny tłum skandujący "więcej, więcej!". Stajesz i przyglądasz się obrazowi, który namalowałeś. Rozrzucone członki, wylewające się wnętrzności, pulsująca krew wypływająca z rozerwanych żył. Fekalia, rozbite oczy, mózgi wsiąkające w ziemię.
"Więcej, więcej!"
Spoglądasz na rozszalały tłum u swoich stóp. To twoje pragnienie lepszego życia doprowadziło ich tutaj. Twoja wizja swobody i wolności wyzwoliła w nich zwierzęta. Wgryzają się w swoje ciała bez rozróżnienia, kto jest wrogiem. Ty też nie rozróżniasz kto poszedł za tobą, a kto tylko stał ci na drodze.
Jednolita masa gniewnych ciał. Jedno marzenie o lepszym życiu.
Wielość ludzkich umysłów. Różnorodność patrzenia na świat. Mnogość serc pragnących miłości.
Teraz wszystko to zmieszane w jeden obrzydliwy obraz zniszczenia. Nędzna śmierć i wygłodniałe życie zwarte w żelaznym uścisku. Gniew i żałość uderzające w siebie falami. Pełne wyrzutu krzyki, płaczliwe głosy błagające o litość.
Patrzysz, analizujesz, interpretujesz. Nie wiesz jak do tego doszło. Nigdy tego nie chciałeś. Marzyłeś o życiu bez lepkiego tłumu dookoła, a stałeś się wodzem i bohaterem bezmózgiego stwora.
Bez słowa odchodzisz w dal. Pozostawiasz walczący wir za sobą. Znajdujesz miejsce ciche, spokojne z zieloną, soczystą trawą. Oddychasz pełną piersią.
Nie czujesz wyrzutów sumienia.
Każdy w końcu umrze.

wtorek, 8 października 2013

Oczami duszy

Zainspirowana przez Alka.

Wszędzie i nigdzie.
Oddycham bez powietrza.
Biegnę nie ruszając się z miejsca.
Krzyczę bez głosu.
Tonę w bezmiarze ludzkich ciał.
Miliony nieustających głosów, mówiących ciągle to samo. Monotonnie. Szeptem. Świergotem. Rozemocjonowanie. Krzykiem. Wszystko nakłada się na siebie, tworząc nieokiełznany sztorm dźwięków. Gwałtownie i chaotycznie zalewa mi uszy, wywołując ból głowy.
Setki, tysiące nagich ciał kłębiących się w nieokreślonym celu. Dążących do spełnienia. Ekstazy. Zapomnienia.
Samoakceptacji. Wszystkie działania sprowadzają się do tego, co tak naprawdę o sobie myślimy. Wieczne rozterki. Rozmyślania. Dywagacje. I łatwiej znaleźć kogoś, kto pokocha, niż kochać samego siebie. Potrzeby. Wymagania. Przyjemności.
Głęboka pogarda za przeszłe czyny. Strach przed przyszłą formą osobowości. Teraźniejszy smutek wywołany codziennością. Łzy utraconej miłości.
Nie mogę mówić o samotności. Nie mogę twierdzić, że nie mam nikogo. Dookoła mnóstwo dobra, życzliwości, uśmiechu. Powracają byli przyjaciele, przyzwyczajam się do nowych szaleńców. Ciepło, radość, wspólnota. Brakuje kogoś.
Kogoś zupełnie innego.
Dzikie usta obcych. Niezaspokojone żądze starych znajomych. Bezmyślne szarpanie mego ciała, by zagrabić jak najwięcej. Jakby moje słowa nie miały znaczenia. Jakby mój ból był słuszny. Jakbym się w końcu doigrała.
Nie przeczę.
Nocne koszmary pełne dziwactw. Stopy poprzebijane zardzewiałymi gwoździami, wędrujące wzdłuż strumienia. Znajomi z poderżniętymi gardłami wyciągający błagalnie ramiona. Zawieszone w nicości usta, wypełnione poczerniałymi kłami. Gnijące, robaczywe skrawki ciała zwisające z mięsistych warg. Głowy nieznajomych ukoronowane szklanymi odłamkami.
I cisza. Tak upragniona i błoga. A jednak przerażająca. Budzę się i szukam czegoś znajomego.
Kiedyś był on. Wtulona w jego ciepły brzuch, zawsze spałam spokojnie. Otoczona jego obecnością byłam bezpieczna.
Wtedy brakowało mi koszmarów.
Tęsknię i to uczucie wypala mi wnętrzności. Pustka jest ze mną w każdej chwili, niezależnie od zmiany sytuacji. Czas się z nią zaprzyjaźnić lub przynajmniej zaakceptować.
A jednak widząc zakochanych mam ochotę wyłupić sobie oczy. Rozszarpać wypielęgnowanymi paznokciami delikatną skórę powiek. Rozciągnąć, naderwać, odciąć chociażby nożyczkami. Oczy pozbawione tego kawałka skóry i lekkiego cienia rzęs, tracą zmysłowość. Przestają zachwycać pięknem. Stają się przerażające w swej potworności. Bezradnie wytrzeszczone sprawiają, że inne oczy nie chcą na mnie patrzeć.
Delikatnie, wręcz z czułością wbijam palce dookoła oka. Ostrożnie, by uniknąć pęknięcia. Śluz, krew oraz zaokrąglona masa w moich palcach przyprawia mnie o dreszcze. Gwałtowne pociągnięcie i jedna gałka leży nieruchomo na mojej dłoni. Źrenica patrzy na świat, którego już nigdy nie ujrzy. Samotna nić nerwu smętnie zwisa między palcami. Drugie oko spotyka ten samo los. Już z mniejszym pietyzmem, bardziej z mechanicznym zdecydowaniem.
I zapada ciemność. Wieczna.
Czuję jak po policzkach płyną mi ciepłe strumienie krwi. Spokojnie i majestatycznie przemierzają trasę, którą wielokrotnie spływały łzy.
Teraz nie zobaczę już nic, co mogłoby wywołać u mnie smutek.
Zwierciadłami mojej duszy są teraz dwa ciemne otwory wypełnione krwią.
Po omacku podchodzę do stołu, na którym stoi przygotowane akwarium pełne ruchu. Zanurzam ręce w szemrzącej masie, zduszając obrzydzenie. Wyciągam dłonie pełne nieustannie poruszających się mrówek. Przykładam ręce do oczodołów, a czerwone, gryzące drobinki ześlizgują się do środka. Ciemna pustka wypełnia się połyskującym, kłębującym się ruchem. Wygłodniałe owady wbijają swe małe szczęki we wszystko co się da. Z precyzją i ponurą systematycznością wygryzają sobie drogę do mózgu. Niszczą i zjadają galaretowatą tkankę, uwalniając mnie od nadmiaru wspomnień.
Żadnych obrazów. Żadnej tęsknoty. Żadnej miłości.

niedziela, 8 września 2013

W niewoli

Zła, okropna, straszna ja.
Ta, która skrzywdziła, zraniła, oszukała.
Niewdzięczna, kłamliwa, wiecznie niezadowolona.
Beze mnie w końcu oddychasz. Idziesz do przodu, doroślejesz, żyjesz. Jesteś szczęśliwy. Osiągnąłeś to, czego wymagałam. Beze mnie. Chcę wierzyć, że moja perfidia cię do tego zmusiła.
Wariuję. Nie wiem, co jest prawdziwe, a co jest urojone. Czy moje krzywdy zdarzyły się naprawdę? A może tkwiłam w fałszywym poczuciu nieszczęścia, które sama dla siebie stworzyłam? Tak rozsmakowałam się w litości do samej siebie, że zapomniałam o twoich uczuciach?
Wieczna analiza, rozpamiętywanie, odtwarzanie ciągle i ciągle. I mdląca tęsknota za czymś, czego nigdy nie było. Marzenie o cieple drugiego ciała w ciemny wieczór. Pragnienie delikatnych rąk, tulących do snu. Potrzeba twojej cielesności, bo nic więcej nas nie łączyło.
Prymitywna, obrzydliwa, niska chęć.
Urojony sen o twej wspaniałości.
Pławię się obrzydzeniem do samej siebie. Mój umysł mnie oszukał. Jedyna rzecz, którą w sobie kochałam i szanowałam, zakpiła ze mnie. Mój mózg stworzył iluzję, która niespodziewanie roztrzaskała się o rzeczywistość.
Nikomu i niczemu nie mogę ufać.
Wszechogarniające poczucie pustki sprawia, że płaczę patrząc w błękit nieba. Czekam z niecierpliwością na przeznaczenie. Na drogę, którą ktoś mi wskaże i którą będę musiała podążyć. Na ból mięśni działających w jakimś celu. Na determinację mającą jakiś sens.
Szukam magii. Potrzebuję jej. Czystej, nieskazitelnej energii, która uczyni mnie kimś wielkim. I sprawi, że ludzie będą drżeć pod moim spojrzeniem. Nie chcę miłości. Chcę szacunku i lęku. Zniszczenia.
Staram się dostrzegać magię w każdym dniu. Chcę wierzyć, że słodki szum liści i ciepły dotyk wiatru to cud, którego nie jestem w stanie pojąć. A przytłaczający ogrom nieba i siła ziemi to moce, które trzeba respektować. Może i tak. Ale ludzie nadal pozostają marnymi, nic nieznaczącymi istotami. Słabymi, wystraszonymi zwierzątkami, kręcącymi się w kółko. Tylko ich zdradliwe umysły tworzą wspólną iluzję siły, władzy, potęgi. I człowiek w zniszczeniu oraz śmierci dopatruje się wielkości. Nie jest w stanie dostrzec swej marności.
Zgolenie głowy.
Rozbicie czaszki.
Leniwie wypływający płyn. Delikatne ściąganie kawałków kości z miękkiej powierzchni mózgu.
Skóra, krew, kość, płyn.
Metodyczne ruchy, mlaszczące odgłosy.
Ostrze, szczypce.
Obraz poranionego mózgu.
Wyjmowanie narządu i ułożenie go na zimnym blacie czystego stołu. Jaskrawe światło daje doskonałą widoczność.
Krople płynu, strumień krwi, lepkość śluzu.
Rozcięcie półkuli. Szara, galaretowata materia władająca ciałem, teraz rozdzielona pojedynczym ruchem. Nacisk ostrza między sploty, przypominające skurczone dżdżownice. Rozdzielenie na pojedyncze cząsteczki potęgi ludzkiego ciała.
Jednak nigdzie nie ma wspomnień.
A tylko o to chodziło. By usunąć te, które są niepotrzebne lub sprawiają ból. By wyciąć fragmenty upokorzenia i żałości. By znów uczynić się silnym i pewnym.
Pełne złości i rozgoryczenia ciosy noża tworzą na stole lepką, dziwnie falującą maź. Szara tkanka z czerwienią krwi tworzy kubistyczny obraz życia.
Oszukańczy mózg nie pozwoli przejąć nad sobą władzy. Jest bezwzględnym dyktatorem, który pokazuje ci tylko to, co chce żebyś zobaczył. A ty jesteś szczęśliwy.

wtorek, 3 września 2013

Kakofonia

Abderyci.
Infantylni abderyci.
Beznadziejni interlokutorzy.
Tajfuny, tornada, huragany. Cyklony.
Niby tchnięci szaleństwem, a jednak bezsprzecznie normalni. Swoją obecność obwieszczają hałasem. Rumorem, szumem, chrobotem. Pozostawiają chaos i mętlik.
Prymityw czy bóstwo?

Ruch. Nieustające poruszenie. Niepowstrzymane spadanie. Bieg, skok, pływanie, latanie, wirowanie. Galop.
Szum, chrzęst, plusk.
Pukanie, skrobanie, szemranie.
Skrzek, kwik, pisk, krzyk.
Hałaśliwe staczanie się ku śmierci. Obleśny dotyk cudzych dłoni. Mokry cmok w policzek. Obłudny uśmiech na nieznanej twarzy. Chrapliwy oddech prosto w ucho. Śmierdzący wydech przy pięknych słowach.
Obrzydliwości.
Stukot, brzdęk, szmer.
Kroki, pozdrowienia, śmiech.
Spojrzenia, pozdrowienia, łyk.
Pulsujący szum otoczenia, oblepiający twoje uszy. Wdzierający się do głowy, otaczający ciasno umysł. Brak myśli, brak wspomnień, jedynie chwiejne obrazy poruszające się do rytmu.
Nie należysz do nikogo. Jesteś niczym i wszystkim. Hałas cię wciąga, pochłania, unicestwia. Nie ma nic innego. Tylko ten wszechobecny, rytmiczny szum ludzkich ciał. Bezustanne brzęczenie wywoływane przez człowiecze usta.
Szum, szmer, szelest, szept. Szaleństwo.
Mlaskanie, siorbanie, cmokanie.
Świergotanie, szczebiotanie, pianie.
Chrzęst, huk, stuk, puk.
Miarowe, głuche uderzenia tępego narzędzia. Trzask pękającej czaszki. Kolejne dźwięki i dźwięki. Nie jesteś w stanie od tego uciec. Jednak w szeleście upadającego ciała odnajdujesz pewną harmonię. Chrzęst łamanych kości nie przyprawia cię o szaleństwo, ale pozwala odczuć satysfakcję. Chlupot i mlaskanie oślizgłych wnętrzności bawi cię dogłębnie.
Tylko te krzyki. Wrzaski. Nieartykułowane dźwięki bólu.
Wycinaniu języka towarzyszy niepowstrzymany strumień krwi. Plusk czerwonej cieczy napełnia cię rozkoszą. Szmer płynącej gęstej posoki uspokaja cię tak, jak woda uspokaja normalnego człowieka.
Pozostawiasz dławiącą się ofiarę w kałuży krwi. Charczenie, splunięcia, stłumione krzyki przyprawiają cię o ból głowy i odbierają radość związaną z uciszaniem.
Wrócisz, gdy nieszczęśnik się wykrwawi.
Wrócisz, gdy ofiara zamilknie.
Wrócisz, by zabawić się cichym trupem.
By uwolnić się od ciągłej kakofonii ludzkich głosów.
By wydobyć pierwotną eufonię brutalnego świata.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Poszukiwania

Odurzona narkotykami myślę o nicości. Oparta o ścianę, przyglądam się swemu ciału. Słyszę rytmiczne uderzenia krwi w uszach.
Bum, bum.
Moje myśli krążą daleko, nieskrępowane przyziemnością. Biegają, latają, pływają w nieskończoności. Daleko od ciała, które pozostawione same sobie, osuwa się na zimną podłogę.
Bum, bum.
Gwałtowny powrót, głęboki wdech. Trafiłam na mentalną barierę. Zadałam odpowiednie pytanie. Zrozumiałam, co muszę zrobić.
Bum, bum.
Ociężale podnoszę się z podłogi. W gęstym półmroku, potykając się o przedmioty, dążę do celu. Drżącymi rękoma wyciągam obiekt mojej fascynacji. Coś drobnego, niepozornego, a niebywale ostrego. Skalpel idealnie pasuje mi do dłoni.
Bum, bum.
Podbudowana obecnością ostrza, uchylam okno. Krzywię się, widząc nikłe promienie słońca. Jednak nie mam wyboru. W świetle łatwiej znaleźć cokolwiek. Przegarniam śmieci, by móc wygodnie usiąść. Jestem niebywale spokojna. Doskonale wiem, co muszę zrobić.
Bum, bum.
Drżenie ciała znika. Biorę głęboki wdech. Krew, której rytm cały czas słyszę, przyspiesza. Jakby przeczuwała nadchodzącą wolność. Bum, bum.
Bum, bum.
Delikatnie, wręcz z czułością, wbijam skalpel w skórę. Bok łydki spływa ciepłą juchą. Zwiększam nacisk, by przebić się przez tłuszcz. Duszę w sobie śmiech, wywołany tą mętną, obłą galaretą. Krew płynie coraz mocniej, ale ja odnalazłam już przerwę między mięśniami i zaczynam ciągnąć skalpel w górę. Odkładam narzędzie i wkładam dłoń w ranę. Ból nie jest istotny. Jestem zdeterminowana, by znaleźć to, co jest mi tak potrzebne.
Bum, bum.
W dłoni czuję tylko ciepłe i lepkie mięśnie. Ich poruszenia sprawiają mi satysfakcje. Z drugą łydką idzie mi szybciej. I tu oprócz płynów i mięsa, nie znajduję nic.
Bum, bum.
Wbijam się w wewnętrzną stronę uda. Szybkim, niecierpliwym ruchem przeciągam skalpel po lekkim łuku. Nie czekam na rezultat, podobnie rozcinam drugą nogę. Krew wylewa się strumieniami, złakniona nieznanego świata. Odrzucam ostrze. Mój oddech przyspiesza, dłonie z niecierpliwością rozgarniają tkanki. Mięśnie, ścięgna, nerwy, kości. Gorzkie rozczarowanie wywołuje pierwsze łzy.
Bum, bum.
Zrozpaczona niepowodzeniem obmyślam dalszy plan. Nie poddam się. Odnajduję skalpel w kałuży krwi. Jest śliski od posoki ale moja determinacja zwalczy wszelkie przeciwności. Podnoszę rękę i rozcinam skórę szyi wzdłuż tchawicy. Jednocześnie pojmuję, że tu też nic nie znajdę. Nie zatrzymuję się więc i przeciągam skalpel, aż do zakończenia mostka. Z rozcięcia mruga do mnie biel kości. Zafascynowana chwytam za krawędzie rany i ciągnę w przeciwne strony. Nie dostrzegam nic zajmującego.
Bum, bum.
Moja wiara jest silna, jednak ciało słabnie. Krew jest już wszędzie. Wypływa powoli, majestatycznie z umierającego ciała. Nie mogę teraz zrezygnować. Rozcinam bok ramienia. Zmęczona i zniesmaczona brzydotą własnego ciała, niedbałym, wręcz nonszalanckim ruchem, powiększam ranę aż do nadgarstka. Krew tryska w ostatnim akcie heroizmu. Przyglądam się temu ze znużeniem. Znów nie znalazłam mojego skarbu.
Bum, bum.
Drugiej ręki nie jestem w stanie rozciąć. Ale może to i lepiej. Pozostanie choć iskierka nadziei, kiedy kolejne rozcięcie okaże się rozczarowaniem. Rozcinam brzuch. Wzdłuż i wszerz. Narządy wylewają się ze mnie z cichym mlaśnięciem. W ostatnim przebłysku zaczynam rozgarniać sprawną ręką uwolnione organy. Mieszanina tkanek utopionych we krwi, nie wywołuje u mnie żadnych reakcji. Płaczę bezsilnie z rozpaczy. W tej krwistej brei też jej nie ma. Zwieszam głowę, by zajrzeć do wnętrza brzucha. Dostrzegam ciemność, tak przejmującą i bezdenną.
Bum, bum.
Krew. Wszędzie jej pełno. Cały czas leniwie ze mnie wypływa. Pojedyncze łzy są jedynymi krystalicznymi tworami mego ciała. Bezsilność, rozpacz, strach. Ostatnie tchnienia rozszarpanej istoty. Resztki życia wypływające na brudną podłogę, by połączyć się ze śmierdzącymi odpadami.
Gdzie jest?
Dlaczego mnie opuściła?
Czy może nigdy jej nie było?
Co się stało z moją duszą?
Bum...

czwartek, 1 sierpnia 2013

Magia Artystów

Słowa. Gesty.
Uśmiechy. Spojrzenia.
Oczy. Ludzie.
Całą masa ludzi. Szara breja sunąca przed siebie w nieokreślonym celu. Słabość ciała i umysłu. Dwie rzeczy należące tylko do nich. Brak panowania nad własną istotą. Żałosne.
Jednostki. Pojedyncze egzemplarze.
Błysk oka. Iskierka duszy.
Gdy przechodzą wśród ludzi, słuchać gniewny pogłos wygłaszanych opinii. Ból. Rozpacz. Zagubienie. Chęć przynależenia do społeczności i jednoczesna niezgoda na narzucony schemat. Wieczna walka. Rozczarowanie pojawiające się ciągle i ciągle. Wobec ludzi, których starają się pokochać. Wobec siebie, gdy pojmują, że nie spełniają norm.
Gdzie ja jestem w tym wszystkim?
Zawieszona między światami, nie mogę znaleźć miejsca. Tkwię w kręgu ludzi, którzy znikają, by pojawić się w innym momencie mojego życia. Napełniają mnie otuchą, dzielą się smutkami i radościami. Przy nich zaczynam czuć. Pojawia się światło w bezdennej czerni mojej pustki. Ale nagle coś zaczyna się psuć.
Światło gaśnie, a ja zaczynam spadać.
Pojawia się zrozumienie, że nie jestem taka jak oni. Te indywidua, choć każde tak różne, inne, mają wspólną siłę. Łączy ich artyzm przejawiany w różnej formie, piękno zewnętrzne ale szczególnie to wewnętrzne. Przede wszystkim są magnetyczni. Ciekawi. Interesujący. Przyciągają do siebie szarzyznę, by dzielić się swoimi kolorami. Silnie przeżywają każdy moment, każde wydarzenie. Głęboko odczuwają ból istnienia. Ich inteligencja sprawia, że każdy kto przybywa w ich towarzystwie, czuje się mały i zagubiony. Charyzma, którą posiadają, sprawia, że gdyby tylko chcieli, mogliby rządzić światem.
Daleko mi do nich. Nie jestem godna.
Tkwię nieruchomo między światami. Szarym i kolorowym. Nie mogę iść naprzód, nie mogę się cofnąć. Gniję w bezruchu . Nie jestem zdolna dołączyć do żadnego świata.
Jestem wdzięczna za każdą odrobinę koloru, podarowanego mi z dobroci serca chaotycznej głowy Artysty.

Ofiarujecie mi Magię, dzięki której chcę żyć. Ja, niegodna.

Blond Jedi, Nino, Krystku, Demolu, Alku, Czarny - dziękuję za każdą chwilę.

wtorek, 16 lipca 2013

Słońce rzuca najgłębsze cienie

Szum drzew delikatnie poruszanych wiatrem. Plusk wody wesoło spływającej strumieniem. Ciepły dotyk słońca na skórze. Przeciągam się na trawie niczym rozleniwiony kot. Rozkosznie drapie pazurami miękką ziemie.
Odzyskałam spokój i równowagę. Czuję stabilizację i bezpieczeństwo. Płynę z nurtem niczym bezwładny liść. Uginam się z wiatrem niczym giętka palma.
Jednak głęboko pod rozgrzaną skórą, czai się niepokój. Strach przed nieudolnością. Niechęć wobec słabości. Obrzydzenie istotą ludzką. To wszystko kłębi się w środku wywołując mdłości i nieprzyjemny ucisk w głowie. Tłamszę to w sobie i nie wiem co z tym zrobić. Jak się tego pozbyć. Jak znów oddychać pełną piersią.
Pojawiasz się z nie wiadomo skąd. Przerażasz wszystkich. Wzbudzasz zainteresowanie. Promieniejesz energią silną i przejmującą. Przypatrujesz mi się jasnymi, przeszywającymi oczami. Przeglądasz moje myśli. Związana twoim czarem, chcę uciekać. Biec daleko, gdzie twoje spojrzenie mnie nie dosięgnie. Uśmiechem maskuję odwrót. Staram się ciebie odepchnąć, zniechęcić, odrzucić. Ty nadal na mnie patrzysz, uśmiechając się delikatnie. Wiesz. Wiesz wszystko. Mogę tylko błagać, byś zachował to dla siebie.
Przytulasz mnie i nagle dociera do mnie, że nie mam się czego obawiać. Twoja energia, siła, pewność otula mnie niczym ukochane stworzenie. Zaskoczona ulegam. Zapominam o jakiejkolwiek walce. Przy tobie zaczynam oddychać.
Znikasz.
Twoja nieobecność kaleczy mnie każdego dnia. Wspomnienie tego co zaszło blednie powoli. Zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek byłeś. Czy kiedykolwiek istniałeś. Ogarnia mnie przejmująca pewność, że to ja nie sprostałam. Idealnie wypełniłeś moją pustkę, a ja jestem zbyt płytka,  by zapełnić twoją.
Wygrzewam się na słońcu, obserwując swoje ciało. W głowie brzęczy mi myśl, irytująca jak mucha, by zerwać z siebie tą miękką, organiczną powłokę. Dręczy mnie ochota rozcięcia rozgrzanej słońcem otoczki i dotknięcia delikatnych narządów wewnętrznych. Pragnę wbić ostrze w podbrzusze i płynnym ruchem nakreślić w górę linie. Chcę zobaczyć krew delikatnie wypływającą z rany, spływającą na uda. Czuje dreszcze wywołane wyimaginowanym poczuciem dotyku ciepłej, czerwonej posoki. Jedną ręką podtrzymywałabym wężowe sploty jelit, wyślizgujące się na wolność.  Drugą dłonią wyciągałabym po kolei mniejsze narządy. Przyjemnie ciepłą, ciemną wątrobę, żołądek wypełniony kwasem, rurę przełyku. Dwoma mocnymi szarpnięciami wyrwałabym płuca ale jednocześnie upuściłabym jelita, które z cichym mlaśnięciem upadłyby na trawę. Prymitywną macicę ułożyłabym koło śliskiej śledziony. Chlupot krwi szukającej drogi ujścia z rozpadającego się ciała, przyprawia mnie o zawrót głowy. Na koniec ujęłabym w szponiaste palce pulsujące rytmicznie serce. Cieszyłabym się ostatnimi ruchami, a potem wyszarpnęłabym je spod żeber. Dążyłam do tego od początku. Gdybym mogła zagryzłabym własne serce. Wbiłabym zęby i pozwoliła gęstej krwi spłynąć po twarzy.
Za karę. To ono utrzymywało mnie przy życiu. To ono niezdecydowane raniło tylu ludzi dookoła. To ono w ważnych momentach odmawiało współpracy.
Jestem nieistotną drobiną na tym świecie. Jedną z wielu. I choć chciałabym wierzyć w swoją inność, w środku wszyscy jesteśmy tacy sami. Wypełnieni krwią, wodą i chemikaliami. Ograniczeni przez prymitywne, zwierzęce potrzeby. Rozsmakowani w obrzydliwych aktach cielesnych.
A mimo to nadal tkwimy w przekonaniu, że jesteśmy czymś lepszym. Umiłowanym. Wyróżnionym.
Moja skóra skwierczy w promieniach słońca, nadal cała i nietknięta. Uwięziona pod nią energia, chciałaby ulecieć wraz z wiatrem. Odnaleźć tę, która tchnęła we mnie życie. Znaleźć, uwięzić i nigdy nie pozwolić odejść.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Życie teatrem

Kurtyna opadła.
Z trzaskiem drzwi garderoby, zrzucam z siebie wszystkie maski i etykiety. Jestem sobą w ciszy własnej samotności. Spoglądam w lustro i widzę twarz niedoskonałą, pełną wad, naznaczoną niskimi potrzebami. Odwracam wzrok.
Nikomu się nie przyznam.
Gardę sobą. Maski inteligencji, seksualności, wyniosłości leżą upchane w kącie. Stoję naga i nienawidzę siebie. Słabe mięśnie, wszechobecny tłuszcz, nieciekawa twarz. Leniwa, okrutna, manipulantka. Lewa ręka pokryta jest równoległymi bliznami. Niedouczona, bezbarwna, beztalencie. Wyciekającą krew obserwuje z chłodnym spokojem. Bez sensu, bez celu, bez przeznaczenia. Jestem obrzydliwie niedoskonała. Żywię się słabościami innych. Słucham, przeżuwam, przekazuje dalej. Bez maski nadal jestem zakompleksioną nastolatką walczącą ze sobą.
Nikomu się nie przyznam.
Kłamstwa, niedopowiedzenia, przebieranki.
Dla każdego inna.
Postanowiłam zaufać.
Może byłam zmęczona udawaniem, może po prostu potrzebowałam bliskości. Uchyliłam drzwi garderoby i wciągnęłam do niej przechodzącą Osobę. Przerażona spojrzała na mnie i powoli uśmiechnęła się. „Jesteś piękna” powiedziała. Odetchnęłam. Otworzyłam serce, pokazałam duszę, płakałam ze szczęścia. Osoba tak przypadkowa i niespodziewana. Akceptacja, piękno, miłość – te słowa padały. Szczęście, ciepło, zaufanie – dobre uczucia krążyły wokół.
Zauważyłam coś. To moja garderoba i to ja jestem naga. Bez masek. Osoba nie musiała się odsłaniać. Ściągnęła jedno czy dwa przebrania, by nie wzbudzać podejrzeń. Pod ręką trzymała cały plik szarych, tekturowych masek. Przeznaczonych dla mnie. Dotknęłam twarzy. Poczułam pod palcami szorstki papier. W swej radości nie zauważyłam formy jaką mi narzucono. Manipulowano mną, dostosowano do własnych potrzeb.
Dusiłam się. Cofałam, szukałam ciemności, tęskniłam za samotnością. Jednak nie mogłam. Z każdej strony widziałam Osobę, która otaczała mnie i silnymi rękami zakładała mi na twarz kolejne nakrycia.
Krzyczałam, walczyłam, uderzałam.
Ostatkiem sił wypchnęłam Osobę za drzwi, zakluczyłam się. Szlochałam.
To nie był koniec walki. Drzwi trzęsły się pod naporem ciosów. Głuche uderzenia mieszały się z okrutnymi słowami. Odsunęłam się w ciemny kąt, zakryłam uszy rękami, płakałam krwawiąc. Ból, rozczarowanie, miłość – wszystko zmieszało się w śmiertelny napój, który wypiłam jednym haustem.
Drgawki, łzy, krew, agonia.
Nie umarłam. W moim teatrze nie może zabraknąć głównego bohatera.
Krzyki nie ustały, nieświadome tragedii rozgrywającej się za drzwiami. Oprócz odrzucenia i złości, słyszałam również błagania o powrót na scenę. Ktoś potrzebował maski wspierającej matki. Ktoś inny pragnie zabawy z wesołą imprezowiczką.
Podniosłam się, nadal ohydna, poraniona. Przebrałam się. Otworzyłam drzwi i krzyki ucichły. Nie ze strachu czy obrzydzenia. Wręcz przeciwnie. Zawsze wychodzę lśniąca i uśmiechnięta. Pewna siebie, mądra, wspierająca. Wysoka, zgrabna, interesująca. Ruszam na scenę.
Kurtyna się uniosła. W tłumie ludzi odnalazłam Osobę. Zapraszam ją do wspólnego występu. Jestem Achillesem, Ona Hektorem.
Nikt Jej już nie uwierzy.
Nie popełnię więcej tego błędu.
Nikomu się nie przyznam.

***

Złość, gniew, frustracja.
I jedna osoba, która jest tego przyczyną.

Subtelny stukot paznokci uderzających o klawiaturę. Smak kawy w ustach. Narastający ból w głowie.  
I jeden dokument, który jest temu winien.

Roztargnienie. Niecierpliwość. Drżące ręce dotykające kolejnych stron.
I jedna książka, która wciąga głęboko.

Nie rozumiem dnia wczorajszego. Ani dzisiejszego. Może jutro się uda.
Miliony obrazów. Miliony dźwięków. Niezliczone myśli.
Napięcie mięśni i kolejny krok stawiany w rytm miasta. Niespokojny oddech, gdy gęste powietrze nie zaspokaja płuc.
Poczucie nadchodzącej burzy. Prośba o zmiany.
Czuję się znużona i zniechęcona. Rozgoryczona tym, co miało być spełnieniem marzeń. Profesorski bełkot.
Czuję rozpacz. Jestem świadkiem rozczarowania samym sobą. Upadku człowieka.
Powolny, jednostajny ruch dłoni. Pochylone, wąskie litery pojawiające się na stronie. Słowa nie przynoszące ulgi.
Coś co kiedyś było twarde i nieugięte, teraz jest złamane. Chwieje się na ostatnich ścięgnach, poruszane wiatrem. Łzy spływające częściej niż wymaga tego sytuacja. Myśli o dawnych ludziach przynoszące nostalgię. Śmiech o gorzkim smaku maskujący znudzenie.
Nowe twarze, stare historie. Przewidywalni ludzie, zaskakujące rozstępy. I zmarszczki na czole sugerujące, że nie jedno w życiu przemyślałam. Pojedyncze ostoje do których warto wracać.
Niechciane postacie, o których trzeba zapomnieć. Lata, które niczego nie wniosły i te wciąż przede mną.
Zagubienie wśród szarych budynków. Mądre zdania, głupio próbujące wedrzeć mi się do głowy.
Brak radości na temat przyszłości.

Bo życie każdemu się przytrafia.

niedziela, 2 czerwca 2013

Relacja

Pytasz dlaczego to zrobiłam. Czy byłam aż tak nieszczęśliwa? Dlaczego na Twoje dobro odpowiedziałam taką podłością? Byłeś dla mnie dobry, cierpliwy i ciepły. A ja rozszarpałam Twoje serce? Skąd ta niewdzięczność?
Kochanie, co Ty o mnie wiesz? Tak, piję herbatę z dwoma łyżeczkami cukru. Tak, kocham książki. Tak, ludzie mnie irytują.
A w co wierzę? O czym marzę? Czego oczekuję od życia? Za co kocham książki? Co myślę o samej sobie?
Nigdy nie zapytałeś. Nigdy nie powiedziałam. Nie zrozumiałbyś.
Jesteśmy różni. "To dobrze" mówią poradniki. "Nie będzie nudno. Możecie poznawać siebie nawzajem." Jednostronnie.
Twoje zagubienie i zniechęcenie przeplatają się ze sobą w przydymionym tańcu życia. Wieczny amok odrywa Twój umysł od pozornej beznadziei. Sens nadaje Ci osoba, którą możesz kochać. Sam sobie nie jesteś do niczego potrzebny.
Dlaczego to zrobiłam?
Jakbyś mnie opisał? Ładna i inteligentna? Wysoka i wredna? Zabawna i humorzasta?
Ładna inteligentna gardzi sobą za każdym razem, gdy słyszy te określenia. Wie, że jest zgniła w środku i nie ma nic do zaoferowania. Nienawidzi siebie i karze swój umysł, by ciało pozostało ładne. Błędne koło.
Wysoka wredna nienawidzi swojego wzrostu i głupoty ludzkiej. Poddaństwo, brak wdzięczności, rezygnacja - bezowocne śmieci. Kłamstwo jest dobre. Kłamstwo chroni. Pomaga.
Zabawna i humorzasta to tylko maski. Gra, w którą trzeba się bawić, by nie ukazać pustki. Nieszczęścia. Smutku. Słabości. Posiadam wiele masek. Nigdy nie byłam sobą przy Tobie.
Dlaczego to zrobiłam?
Jeszcze nie wiesz?
Nigdy Ci nie powiem. Nie zrozumiesz.

niedziela, 26 maja 2013

Złamane drzewo usycha



Jesteś moim psem.
Drżę słysząc twoje szczekanie.
Wspinam się wysoko, by uniknąć twoich szczęk. Gdy się uspokajasz wracam na twój poziom, by nie urazić psiej dumy.
Jesteś moim pokojem bez klamek.
Oddzielasz mnie od reszty świata. Mówisz, że bronisz mnie od zła. A ja znikam. Przestaję istnieć. Tylko ty wiesz, gdzie mnie szukać.
Nie krzyczę, nie biję, nie protestuję. Boję się kłów.
Jesteś moim światem.
Znam ciebie, twoje otoczenie, myśli, uczucia, marzenia. Zanikam, nie liczę się. Jestem tylko nieistotną częścią ciebie.
Pąki liście gniotą niemiłosiernie. Nie mogą się rozwinąć. Nie mogę ich uwolnić.
Słyszę swój oddech. Zamknięta w pustym pomieszczeniu cieszę się każdym dźwiękiem zagłuszającym dudnienie krwi. Zagłębiam się w siebie. Odgradzam od rzeczywistości. Tylko ciemność i świst wydychanego powietrza. Powoli wyzbywam się uczuć i odzyskuję spokój.
Pojawiasz się. Potrząsasz moim ciałem. Burzysz piaskowy zamek mej równowagi, niczym niezdarne dziecko. Skamlesz. Ktoś cię skrzywdził, znieważył, unieszczęśliwił. Nie wiem, nie słucham. Przytulam cię tylko i uspokajam. W końcu potrzebujesz tego bardziej niż ja, czyż nie?
Dla ciebie to za mało. Bierzesz śmiało moje ciało i wtedy poprawia ci się humor. Zadowolony zasypiasz, pozostawiając mnie z własną nienawiścią.
Nie wiem jak to się zaczęło.
Nie wiem ile trwa.
Wiem jak się skończy.
Chcę płakać. Woda ożywiłaby mnie. Nie potrafię.
Twoi koledzy patrzą na mnie pożądliwie. Każdy z nich chce rozpalić ogień, zobaczyć jak płonę. Słodycz ognia jest kusząca.
Jeśli płomienie mnie nie zabiją, zrobi to twoja zemsta. Czy śmierć nie jest wybawieniem?
Twoje czujne oczy widzą zagrożenie. Dostrzegają możliwość straty zabawki. Podwajasz czujność. Zwiększoną kontrolę maskujesz wyrazami troski i miłości. Głupia nabieram się na to. Chcę wierzyć w twoją przemianę, możliwość polepszenia mojej sytuacji. Znów chcę rosnąć, wypuszczać pędy w nieznane rejony, zielenić się.
Niszczysz moje nadzieje kolejnym atakiem wściekłych kłów. Lecz tym razem jest inaczej. Robisz to po raz ostatni, bym wiedziała, że nie byłam ciebie warta. Porzucasz mnie zbrukaną i połamaną pośród niczego. Pozwalasz patrzeć, jak bierzesz inna do pyska.
Ten widok rozpala potrzebny ogień. Moje serce płonie, odradzam się w krzyku i bólu. Wolna. Pijana wodą, słońcem i życiem.
Dlaczego więc tęsknie?

Ukrzyżowany



Ciemność. Głęboka, nieprzenikniona ciemność. Otulająca, bezpieczna przestrzeń, w której nikt nie może cię skrzywdzić. Jesteś sam.
Tylko ty, ciemność i ból.
Niespodziewanie przeszywa cię dreszcz. Czujesz wlepione w ciebie oczy, słyszysz niecierpliwe szepty, śliskie dotknięcia szarpią twoją skórę. Wtulasz się głębiej w ścianę, mocniej otulasz się ciemnością. Modlisz się o niewidzialność.
Nagle zapala się światło. Otoczenie staje się widoczne. Mrużysz oczy, zwijasz się w kłębek, kryjesz głowę w ramionach. Światło, dla tak wielu kojące i bezpieczne, przynosi ci ból i nagość bezbronnej duszy.
Cisza. Wdech. Burza. Skok.
Pierwszy atak. Zakochanie krzyczy, płacze, pluje. Żąda czasu, troski, uwagi. Chce cię mieć w ramionach zawsze i wszędzie. Mówi, opowiada, bez wytchnienia. Czułymi słówkami maskuje klatkę, w której cię zamyka. Narzuca na twe nagie ciało płaszcz swoich problemów. Okrycie ciężko opada na twoje ramiona. Kolejne łzy, kolejne słowa. I wieczne niezadowolenie.
Twoja wina.
Drugi atak. Tym razem to Przyjaźń, która niszczy płaszcz i klatkę Zakochania. Hałas i wszechobecny rozpad przyprawiają cię o ból głowy. Jednak twoje cierpienie nie jest istotne w obliczu problemów Przyjaźni. Słowa, słowa, słowa. Nic nie znaczące, puste, niepotrzebne. I znów dowiadujesz się, że jesteś złym człowiekiem. Nie angażujesz się, nie poświęcasz czasu, nie udzielasz się. Narzekania, żądania, żale. I wieczne niezadowolenie. Inny płaszcz i inna klatka.
Upadasz na podłogę, rozkładasz ręce w geście bezradności. Nie wiesz co masz zrobić, jak dogodzić, jak uszczęśliwić. Przychodzi odsiecz w postaci kolejnego ataku.
Szturmem niszczy klatkę, depcze szczątki płaszczy. Chwila wolności, niewystarczająca by uciec. Miłość jest wszędzie. Stawia nowe pręty, mocniejsze, połyskujące złotem. W końcu przecież chce dla ciebie jak najlepiej. Rozkazy, nakazy, rozczarowanie. Kłótnie, krzyki, niezadowolenie. Błędy, niezgodności, smutek. Obijasz się o klatkę, starając się dogodzić i odnaleźć siebie. Upadasz po raz drugi.
Nadchodzi wybawienie. Pojawia się pomocna dłoń Uzależnienia, którą chwytasz bez wahania. Potrzebujesz ucieczki, wytchnienia, wolności. Uzależnienie daje ci to z chęcią i chociaż boisz się ceny, bierzesz wszystko co ci oferuje. Lecz nie jest ci dane opuścić klatkę. Przestajesz myśleć, czuć, pamiętać. Twoje ciało marnieje, umysł zasypia. Jedynie Dusza zachowuje przytomność i stara wyrwać się z otaczającego ja muru, którym stało się twoje ciało. Spadasz ku Śmierci i tylko zaborcze ręce Zakochania, Przyjaźni i Miłości spowalniają twój upadek. Widzisz ich załzawione oczy, usta wiecznie wypowiadające słowa, ręce błagające o twój powrót. Pojmujesz, że jesteś im potrzebny, że nie dadzą rady bez ciebie. Czujesz się jak bohater, silny i odważny, gotowy nieść pomoc. Toczysz zwycięską walkę z Uzależnieniem i wracasz do stęsknionych ramion.
Ramion silnie przyciskających cię do ziemi. Wbijających pręty klatek w twoje ciało. Zakrywających twoje usta, by zagłuszyć krzyk.
Nie możesz się ruszyć. Ziemia wchłania twoją krew, która nie krzepnie. Najmilsi oprawcy stoją nad twoim bezwładnym ciałem i kłócą się namiętnie. Słowa, krzyki, wrzaski. Pragniesz spokoju, snu, wiecznej ciszy. Życie wydaje ci się poważnym błędem. Egzystencja dla niewdzięcznych ludzi widzi ci się jako marna, beznadziejna i wyniszczająca praca. A trwanie dla samego siebie jest obojętne i bezsensowne. Leżysz, słyszysz ich krzyki i kontemplujesz swoje cierpienie.
I ten ból, gdy wszyscy chcą twojej uwagi, a nikt nie chce dać jej tobie.
Marzysz o śmierci, o chłodnej i spokojnej pustce, pozbawionej innych ludzi. Chcesz być w końcu sam ze sobą. Chcesz zrobić coś dla siebie. Nie jest ci to dane. Jedyne co możesz zrobić, to leżeć bez ruchu, chłonąc zadany ci ból i próbując odseparować się od najbliższych osób.
Nie masz wystarczająco dużo siły, by się uwolnić. Nie masz wystarczająco silnej woli, by to zakończyć. Jesteś niewystarczający.
Nikt obcy nie odważy się zdjąć cię z prętów. Nie ma dla ciebie ratunku. Już na zawsze pozostaniesz w tym miejscu, w tym stanie, w tym towarzystwie.
Zakochanie, Przyjaźń, Miłość – trzy istoty odpowiedzialne za twoje ukrzyżowanie.

Stworzyciel



Patrzysz.
Świat, który widzisz jest twoim światem. Jedynym i własnym. Nikt inny nie zobaczy tego co ty. Nikt inny nie pomyśli tak jak ty. Nikt inny nie poczuje.
Widzisz życie tak, jak chcesz widzieć. Jedyne ograniczenia jakie istnieją są tu, w twojej głowie. To ty kreujesz jedyny, niepowtarzalny świat. Jesteś stworzycielem, architektem, któremu dano materiał do zaprojektowania. Masz w sobie cząstkę Boga.
Na tym etapie czujesz się dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu.
Równowaga. Stabilizacja.
Lecz dochodzi do zderzenia. Okazuje się, że są jeszcze inne światy. Masz dookoła siebie cała galaktykę niepowtarzalnych planet. Stykacie się. Gwałtownie wpadacie na siebie i zalewa cię ich inność, różnorodność. I chcesz się wyróżnić, chcesz zaimponować, chcesz być najlepszym. Zapominasz o spokoju i rzucasz się w wir zmian.
Ulepszenia. Modyfikacje.
Niektóre elementy przejmujesz. Inne podglądasz i ulepszasz. Resztę uzupełniasz za pomocą własnego geniuszu.
Dochodzisz do momentu, gdzie twój świat wydaje ci się idealny i niepodważalny. Szczycisz się tym, zachwalasz krzykiem. Chcesz by inni poprawili niedociągnięcia na twoją modłę. Robisz to w dobrej wierze, przekonany o swojej idealności.
Nikt nie jest idealny.
Każdy ma prawo do inności, do błędów i do zrozumienia. Może ci się to nie podobać, ale dla twojego dobra, radzę ci to zaakceptować. Ciebie też to może spotkać.
Czy jesteś wystarczająco silny by odeprzeć atak?
Czy twój świat oprze się nowym ideom niezgodnym z twoim zamysłem?
A może ulegniesz?
Nieważne czy wybierzesz walkę czy poddaństwo, sprowadzi to na ciebie zniszczenie i zagubienie. Co odpowiesz na pytanie kim jesteś?
Może lepiej konstruować swój świat z dala od innych? Zamknąć się szczelnie w fortecy do której nikt nigdy się nie dostanie, nie lepiej? Nie.
Dużo im zawdzięczasz. Siłę, natchnienie, satysfakcję. Dzięki nim zmieniasz elementy na lepsze lub na gorsze, ale to nie ma znaczenia. Liczy się ruch, brak stagnacji. Ich ataki wywołują twój bunt, niezgodę na przedstawiane warunki. Umacniasz się, bronisz, wygrywasz lub przegrywasz. Ale to nie ma znaczenia. Ważne, że wychodzisz ze starcia mądrzejszy. A mądrość prowadzi do doskonałości. I gdy przyjdzie ci pożegnać się ze swoim światem, obyś był na to gotów. Obyś nie żałował, że czegoś nie zrobiłeś, coś nie zostało stworzone albo zniszczone. Niech ostateczna kapitulacja będzie wydarzeniem radosnym i spokojnym. A odejście do, bądź co bądź, narzuconego świata, będzie możliwością odpoczynku, urlopem. Świat narodził się z chaosu, a my istniejemy by go uporządkować.
Każdy po kawałku. Każdy jest indywidualny. Każdy jest ważny.
Jesteśmy jak puzzle. Przedstawiamy co innego, ale razem tworzymy spójną i piękną całość.
Nie poddawaj się. Dla dobra świata.

Morze miłości

Morze.
Jest takie piękne. Nieskończone. Nie widzisz nic poza nim. Jego głos uspokaja cię. Słony zapach daje orzeźwienie. Niesforny plusk wywołuje twój uśmiech.
Uwielbiasz siedzieć na plaży i wpatrywać się w niego. Spędzasz tak całe dnie. Aż w końcu morze też cię zauważa. I zaczyna cię wołać. Twoje szczęście jest niezmierzone. Oczy zaczynają ci się błyszczeć, serce bije szybciej i mocniej, oddech jest niespokojny. Powoli kierujesz się ku wodzie, ku morzy, ku twojej miłości. Nie chcesz pokazać swojej euforii, jednak marzysz tylko o tym, by rzucić mu się w ramiona. Silne. Ciepłe. Opiekuńcze.
Zanurzasz stopy. Wzdrygasz się. Pierwszy dotyk nie jest tak przyjemny, jak sobie wyobrażałaś. Zimno dociera aż do kości. Pierwsze ostrzeżenie.
Nieprzyjemne wrażenie szybko mija. Zimno przestaje cię obchodzić, natomiast doceniasz delikatne muśnięcia na twojej skórze, siłę i piękno zawarte w jednym dotyku. Jesteś oczarowana. 
Wchodzisz głębiej. Woda ociera się o twoje ramiona dając rozkosz. Przymykasz oczy. Czujesz wodorosty i ryby dookoła nóg. To twój ukochany zapoznaje cię ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Przedstawia ci swój świat. Chcesz zapanować nad drżeniem ciała, jednak nieprzyjemne i oślizgłe muśnięcia przyprawiają cię o dreszcze. Uśmiechasz się przepraszająco. Drugie ostrzeżenie.
Woda sięga już wysoko. Odrywasz stopy od piasku i zaczynasz płynąć. Wiatr wieje ci mocno w twarz, starając się zawrócić twoją gorącą głowę. Trzecie ostrzeżenie.
Spoglądasz ku brzegowi, który jest tak strasznie daleko. Twój świat, który morze zaledwie tyka przy brzegu. Twoje życie, które pozostawiłaś dla miłości. 
Łzy zaczynają płynąć po policzkach. Skapują do morza, które wchłaniając je obiecuje miłość wieczną. Jedyną. Wszechobecną.
Szarpiesz się. Chcesz zawrócić. Machasz rozpaczliwie rękami, słabnąc z każda chwilą. Jest za silny. Zakrywa twoją głowę, zabraniając ci myśleć. Zaczynasz się dusić. Pojmujesz, że nigdy nie było szans, byś wpasowała się w otoczenie. Miałaś jedynie zapewnić rozrywkę. Morze było znudzone. Wyrywasz się. Każdy oddech doprowadza twojego ukochanego do furii i rozpaczy. Boli cię nie tylko ciało ale i umysł. Masz wrażenie, że ranisz go bardziej niż on ciebie. Czujesz się winna.
Widzisz ratownika. Odległą plamkę, która chce cię ocalić. Której zadaniem jest wyrwać cię z jego ramion. Którą morze nazywa zdrajcą mającym porzucić cię na szorstkim piasku. Moment zawahania działa na twoją niekorzyść. Ukochany znów zakrył ci głowę. Wodorosty chwytają twoje kostki. Ryby zadają ciosy płetwami. Szamotanina przeradza się w walkę o życie. Jednak wiesz, że sama sobie nie poradzisz. 
Ratownik nie dociera na czas. Bierzesz ostatni oddech, który jest przesycony jego obecnością. Kiedyś tak pożądaną. Potrzebną. Kochającą.
Dziś śmiercionośną.
Morze zabiera twoje ciało. Zabiera do głębi. Kiedy mu się znudzisz, wyrzuci cię na szorstki piasek. Martwą. Wyblakłą. Wypłukaną ze wszelkiego życia. Pustą muszlę bez echa.
Nie musisz się tym martwić. Zajmą się twoim ciałem. Może nawet tchną w nie życie. Ale ciebie, prawdziwej ciebie, już tam nie będzie. 

poniedziałek, 20 maja 2013

Martwe morze wokół nas

Stoisz na ścieżce. Za tobą słońce, przed tobą noc. Dookoła tylko i wyłącznie pustkowie, które nie jest w stanie ukoić twojego bólu. Zdradzono cię. Okazałeś serce, które teraz nie może się zagoić. A chore kończyny można amputować lub długotrwale leczyć.
Co wybierzesz?
Żyłeś w słońcu, dopóki nie znałeś bólu ciała. Dopóki nie wiedziałeś jak smakują ciosy i ugryzienia. Dopóki wierzyłeś, że ludzie to przyjaciele. Teraz twoje myśli zakrył cień. Chcesz się zemścić, chcesz czuć radość z ich bólu, chcesz pokazać, że to ty masz władzę. Śmiać się im w twarz. Ciemność wydaje ci się taka kusząca, prosta i prawidłowa. Już czujesz tą satysfakcje, widzisz ich łzy, smakujesz krew. Niewiele ci brakuje, by ruszyć naprzód i zatopić się w ciemności. Wyciąć serce i poczuć pustkę. Bo cóż lepszego może cię w życiu spotkać? Nigdy więcej nikt cię nie zrani. Nigdy więcej nie przejmiesz się losem innych. Nigdy więcej nie poczujesz emocji. Będziesz zimny, obojętny, odseparowany. Nie będziesz potrzebny, ale i ty nie będziesz potrzebował nikogo. Będziesz żył z dnia na dzień i nawet tego nie zauważysz.
Co wybierzesz?
Światłość znasz. Żyłeś tam, cieszyłeś słońcem, kochałeś ludzi. A oni, gdy przestałeś być potrzebny, odwrócili się. Masz wrażenie, że zmarnowałeś czas, że to wszystko było nic niewarte. A potem przypominasz sobie uśmiech - tak radosny i szczery, oczy - tak wesołe i piękne, usta - tak pełne i roześmiane. Przypominasz sobie taniec w deszczu i szaleństwa na sianie. Skoki do wody i bieg przez pola. Rozmowy o wszystkim i o niczym. Uśmiechasz się. Rozczuliłeś się, twoje oczy zwilgotniały, a serce urosło. To było dobre. Wtedy czułeś, że wszystko jest w porządku, że nic złego cię nie spotka, a nawet jeśli, to możesz liczyć na wsparcie. Czułeś się bezpieczny i rozumiany. Myślałeś, że to twoje miejsce na ziemi. Miłość i szczęście jakie tylko może przynieść kontakt z innym człowiekiem. To było dobre. Chciałbyś do tego wrócić.
Co wybierzesz?
Ale oni cię odrzucili. Nie chcą cię. Pobili, przeżuli, wyrzucili. Wysączyli z ciebie wszystkie soki. Czują się pełni nowych sił, natomiast ty zastanawiasz się nad śmiercią lub odrodzeniem.
Co wybierzesz?
Nic. Przecież jest jeszcze jedna opcja. Nie zrobisz nic. Ani kroku wprzód, ani w tył. Pozostaniesz w bezruchu, zawieszony pomiędzy dobrem i złem. Będzie to trudne lecz dużo łatwiejsze niż podjęcie ostatecznej decyzji. Będziesz musiał grać. Przed ludźmi i przed sobą. Stłumisz emocje, ale nie odważysz się ich usunąć. Będziesz starał się być dobrym, ale nie wyzbędziesz się złości. I nie zaufasz. Ludzie będą cię śmieszyć, bawić, uszczęśliwiać. Będą też ranić, drażnić i smucić. Odczujesz to, ale przez zasłonę, grubą kotarę. Przyjmiesz maskę i nic cię nie wzruszy. Będą tobą gardzić ale i podziwiać. A ty będziesz wiedzieć, że na to nie zasługujesz. Na miłość i nienawiść. Na dwie skrajności, z których zrezygnowałeś. Których nie dosięgniesz, bo wtedy nie miałeś odwagi.
Popłaczesz cicho.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Lód w płomieniach


(zainspirowana przez blond Jedi)
Nie jesteś fanem temperatur.
Nie znosisz też skrajności.
Lubisz letnie i świeże powietrze, nie za ciepłe, ale i nie za zimne. Mrozy i upały nie służą ci.
Gorąca głowa wywołuje szaleństwo.
Gorące serce żąda wzajemności.
Gorące podbrzusze pragnie spełnienia.
Nie możesz złapać oddechu. Kolana mdleją ci od upału. W głowie wiruje, a w brzuchu wibruje latające robactwo. A ty potrafisz szukać jedynie prowodyra gorączki. Chcesz utonąć w rozgrzanym kotle jego duszy. Pragniesz zauważenia, uznania, wzajemności.
Chcesz chodzić po swojej krainie z kimś, kto doceni jej piękno. Zrozumie i pozostawi nietkniętą. Zapragnie połączyć dwa królestwa. Gorąco ci na samą myśl.
Jednak boisz się.
Co będzie jeśli prowodyr upału okaże się królem zimy? Wpuścisz go a on wywoła niekończący się mróz.
Schłodzi twoją głowę.
Powbija lodowe sople w twoje serce.
Pokryje szronem twoje ciało.
Nie chcesz tego. Boisz się. Nienawidzisz. Po czymś takim, każdy oddech sprawia ból. Wdychasz kawałki lodu, które dostają się do wnętrza tnąc i drażniąc. Zaczynasz krwawić.
Ta wizja sprowadza cię z powrotem na ziemie. Spokojnym krokiem przemierzasz łąkę. Potrzebujesz bodźca, by zacząć myśleć pozytywnie. Nadal czujesz przejmujący chłód w piersiach.
Siadasz na skraju lasu i obserwujesz okolice. Czujesz spełnienie, bo twój świat jest idealny. Dobrze się w nim czujesz sam. Lubisz cisze i niezmącony szum świata. Po co to niszczyć? Masz przeczucie, że czegoś brakuje, ale spychasz to na dno sadzawki. Odwracasz twarz ku słońcu i oddychasz głęboko rześkim powietrzem. Rozluźniasz mięśnie, pozwalasz myślom płynąć, słuchasz świata. Jednak coś cię niepokoi.
Otwierasz oczy. Na wzgórzu dostrzegasz postać. Jest daleko, jakby zamglona, tylko przez moment. Ale widziałeś ją, jesteś tego pewien. Ktoś obcy, ale nie wróg. Inaczej alarmy biłyby od dawna. Pojawił się ktoś. Jeszcze nieznany i nieosiągalny. Ale odnajdziesz go. Pozwolisz zostać? Wyrzucisz?

wtorek, 9 kwietnia 2013

Las krzyków

Krzyk. Wrzask. I puste oczy.
Jesteś otoczony, ogarnięty paniką, roztrzęsiony. Otaczają cię, są wszędzie, nigdzie nie możesz się schować. Wrzaski. Piski.
Płacz. Czujesz ból w skroniach, oczy wychodzą z orbit, płuca zmniejszają swoją powierzchnie. Dusisz się. Powoli, acz skutecznie.
Nie rozumiesz ich. Dlaczego to robią? Czego oczekują? Co chcą osiągnąć? A potem obniżasz rozważania. One nie myślą. Odczuwają tylko prymitywne potrzeby Są manipulowane, kształtowane przez dojrzałe jednostki. Wrzeszczą, bo nikt im tego nie zabrania. Nikt odpowiedni nie mówi "dość". One są niewinne i nikt nie powinien ich przez to nienawidzić. Nienawiść jest odpowiednia dla dorosłych.
Czujesz się więźniem własnego poszycia. Nie możesz się nawet wychylić, bo to grozi szaleństwem.
Krzyki. Wrzaski. Piski.
A potem?
Posną, dojrzewają, zabierają światło. Stoisz w ciemnym lesie, pomiędzy strzelistymi drzewami. Słyszysz szepty. Słowa wypowiadane nie do ciebie, lecz gdzieś obok. Dźwięki nie drażniące ale słodko złośliwe. Głosy dojrzałe, zmysłowe, nienawistne.
Na początku nie możesz wychwycić słów. Wszystkie zlewają się w drzewny szmer. Jesteś spokojny i czujesz się bezpiecznie. Spokojnie płynący szum nie zrobi ci krzywdy.
Krzyk kruka.
Tak inny i niepasujący.
Podnosi się wrzawa.
Spokojny pomruk zmienia się w głośny bełkot ostrych słów. Podrywasz się gwałtownie w ciemności. Las nie jest już ostoją, ucieczką od hałasów. Gałęzie złowieszczo wyciągają się po ciebie. Oskarżycielsko wskazują cię igłami.
Zaczynasz rozumieć grzmiące słowa. Pojmujesz ich znaczenie. Przyjmujesz je bez protestu. Nie ma wśród nich słowa "miłość".
Upadasz.
Zakrywasz głowę ramionami. Chcesz się chronić, chcesz ogłuchnąć, chcesz zapomnieć. Czujesz się zbrukany i niechciany. Przede wszystkim niezrozumiany. Nikt nie pytał o powód. Nie pytali o twoje uczucia. O twój punkt widzenia. Dialog, który pojmowałeś jako rozmowę dorosłych, jest nieobecny. Krzyki i piski wracają. Ale już nie są niewinne. Są świadome. I to boli najbardziej.
Leżysz na ziemi bez dostępu do światła. Karlejesz. Jesteś na poziomie sadzonek, które rozwijają się pod koroną dorosłych. Kształtują je, manipulują nimi a one nadal są niewinne. Ich krzyki są teraz dla ciebie przyjemnością. Dostrzegasz w tym radość życia i ból dojrzewania. Możesz z nimi zostać. Twoje życie może być niewinne. Ale prędzej czy później ktoś cię rozdepnie. Nie dane ci będzie się odrodzić. Musisz wyruszyć w podróż.
By znaleźć swój grunt. I swoje promienie słońca.

Odrośniesz.

wtorek, 26 marca 2013

Kochać niebo


Leżę.
Patrzę w niebo. Kocham je. Znam je.
Codziennie rano budzę się i spoglądam w ten czysty błękit. Dostrzegam w nim całą niewinność, ale i siłę tego świata. Czuję się bezpieczna i ufna. Cieszę oczy nieba widokiem i mimo że nie mogę objąć ogromu jego piękna, raduję się każdym skrawkiem. Wpatruję się i dostrzegam głębię, coś czego na pierwszy rzut oka nie widać. Gwiazdy, gwiazdy ukryte za czystym błękitem, będące zaletami duszy. Niezliczone. Piękne. Ujmujące.
Chociaż spoglądam ku niemu codziennie, nie nudzi mnie jego widok. Wręcz przeciwnie, odkrywam go cały czas na nowo. Słońce jego gorącym sercem, a księżyc zmysłowym pragnieniem.
Lubię patrzeć jak uśmiecha się w towarzystwie puszystych, białych chmurek, czy gniewa się na burzowe zasłony. Nawet jego łzy są moją radością, ponieważ świadczą o jego wrażliwości.
Kocham niebo.
Jest dla mnie jak ojciec, przy którym czuję się bezpieczna. I jak kochanek, który tuli mnie do swojej piersi. Jak starszy brat, niedościgniony i nieosiągalny. Towarzyszy mi zawsze i wszędzie. Obserwuje mnie i cieszy się z tego, że jestem.
Patrząc na niego, jestem szczęśliwa.
Niebo mnie kocha. Czuję to.

poniedziałek, 18 marca 2013

Kraina pasji

Dusisz się.
Powietrze jest gęste i wilgotne. Kolejne wdechy nie przynoszą ulgi. Pot zmieszany z kurzem oblepia twoje ciało. Jesteś brudny, cuchniesz. Każdy dotyk wprawia cię w obrzydzenie. Czujesz się więźniem we własnym ciele. Robactwo obłazi cię, doprowadzając do szaleństwa. Czarne, olbrzymie mrówki pokrywają twój umysł zasnuwając nawet najprzyjemniejsze wspomnienia.
Nie możesz się powstrzymać. Sytuacja cię przerasta. Zaczynasz płakać. Najpierw spokojnie, starasz się opanować, ukryć swoją słabość. Potem puszczają wszelkie hamulce. Szlochasz, dławisz się łzami, chcesz krzyczeć. Mokre strumienie ryją głębokie koryta na twojej brudnej twarzy. Powoli doznajesz oczyszczenia. Rozmazujesz słone krople, brud skapuje z twojej brody. Oddychasz już łagodniej. Odszukujesz w sobie ostatnie pokłady siły.
Chcesz biec. Przed siebie, nieważne dokąd, byle tylko jak najdalej. Uciec od tego stanu. Zostawić to robactwo w ciemnym pokoju i mocno zatrzasnąć drzwi.
Biegniesz. Wiatr osusza twoją twarz, wysiłek odpędza myśli. Gubisz buty. Nie zatrzymujesz się. Nie wydają ci się ważne. Cieszysz się, że jesteś bliżej ziemi, że pozbyłeś się okowów. Już nic nie łączy cię z tamtą chwilą.
Unosisz się do innej krainy,
Wchodzisz do swojego zamku.
Wnikasz w swój świat.
I jesteś kim chcesz.
Odcinasz się od wszystkiego. Nie interesuje cię, co dzieje się dookoła. Masz swoje sacrum. Coś co sprawia cie niebywałą przyjemność i odstresowuje cię. Coś co skraca twój płacz lub przedłuża śmiech.
I odpędza szaleństwo.
Dotyk, zapach, widok, smak, dźwięk, wyobraźnia.
I radość.
Radość, że możesz wykorzystać choćby niektóre zmysły do rozwijania swojej pasji. Do tej części ciebie, która jest kompletnie zwariowana i ucieka przed normalnością. Jest dla ciebie sensem. Nie tylko pasja jest stworzona dla ciebie, ale też ty jesteś stworzony dla pasji.
Odchodzisz na płaszczyznę inną niż wszystkie. Twoją. Jedyną. Oryginalną. To twoje królestwo. To ty ustanawiasz prawa. To twoje uprawy i plony.
Szczęście.
Wędrujesz po swojej krainie, odkrywając nowości. A wszystko, cały roztaczający się przed tobą widok, skąpany jest w słonecznym blasku. Wszystko promienieje soczystymi barwami. Nic nie kryje się w cieniu. Wszystko odgina się lubieżnie w stronę słońca. Nie ma upału. Nie ma duszności. Nie ma potu. Każdy miecz Apolla jest świetlisty i energetyczny, ale nie daje ciepła.
Nie czujesz ani zimna, ani ciepła.
Jesteś szczęśliwy, bo masz coś co cię pochłania. Coś w czym się zagłębiasz. Coś co cię ratuje od szarej rzeczywistości.
Brakuje tylko kogoś.

czwartek, 14 marca 2013

Burzyście

Jesteś. Tak po prostu.
Nie prosiłeś się. Nikomu nie płaciłeś za to co się stało. Nawet jeśli jesteś kolejnym wcieleniem jakiegoś mędrca, to skąd pewność, że on w ogóle chciał się odrodzić. Nie wiesz, od samego urodzenia nie wiesz po co i dlaczego. Nikt cię nie pytał o zdanie.
Po prostu jesteś.
I chcesz być. Chcesz chłonąć świat całym sobą. Chcesz wiedzieć, uczyć się. Jesteś skazany na porażkę. Nigdy nie dowiesz się wszystkiego. Gdy zrozumiesz działanie błyskawic czy będziesz się chciał uczyć o życiu mrówki? A niewiadome? Pragniesz znaleźć odpowiedzi, ale nie zdążysz. Życie jest za krótkie. Serce ci pęka.
I zrasta się, bo chcesz walczyć. Twoje pragnienie wiedzy jest silne i mocne.
Wsłuchujesz się w szum deszczu.
Wdychasz zapach mokrej trawy.
Wpatrujesz się w granatowe niebo.
Wszystko przestaje się liczyć. Czujesz się częścią tego wszystkiego, kolejną niewiadomą, której należy się przyjrzeć. Bo czyż nie właściwe jest zdobywanie wiedzy zaczęte od poznania prawdy o sobie?
Błyskawica przeszywa niebo, raniąc twoje szeroko otwarte oczy. Rozlega się ogłuszający grzmot. Otrząsasz się. Znów czujesz się mały i przyduszony przez ogrom świata.
Jak poznać siebie, gdy w głowie większy chaos niż podczas burzy?
Chcesz być dobrą postacią, ale nie wiesz co to znaczy. Chcesz pomagać, ale nie wiesz czy ludzie na to zasługują. Chcesz zwalczać zło, ale nie możesz znaleźć własnego serca.
Błysk.
Grzmot.
Szaleństwo.
Nieprzerwany strumień wody, niczym twoje myśli, płynie i nie zatrzyma się. Jest posępnie i mrocznie. Świat wydaje się kończyć. Wirujesz pośrodku chaosu i wyłączasz myślenie. Teraz czujesz się wolny. Twoje ciało tańczy, duch unosi się na wietrze. Jesteś pogodzony ze światem. Co będzie to będzie i na pewno dasz sobie z tym radę. Jeśli odnajdziesz sens - to cudownie, jeśli nie - trudno. Nikt cie nie będzie winił.
Zawsze jest nadzieja.
Błyskawice bywają różowe.

piątek, 8 marca 2013

Nothing really matters, anyone can see


Budzisz się.
Powoli rozchylasz powieki. Hałas jaki wydaje światło oszałamia cię. Nie wolno ci wrócić do łóżka i spać dalej.
Odradzasz się.
Dostrzegasz jakąś iskierkę, nazywasz to nadzieją. Wstrząsasz się. Co popycha cię do życia? Przecież w tym błogim bezruchu, w tej pustce, która cię ogarnęła było ci tak dobrze. Czemu znów chcesz wstać i iść naprzód? Skąd ta siła by pokonać odrętwienie i znów zapełnić otchłań powstałą podczas umierania?
Wiara?
Sam nie wiesz w co wierzysz.
Nadzieja?
Jaka nadzieja?! Z całą pewnością mogę cię zapewnić, że znów ktoś cię śmiertelnie pokaleczy.
Miłość?
Właśnie odeszła. Wróci, to pewne, ale czy znów nie okaże się tylko złudzeniem?
Więc co?
Tak, jestem przyczyną. To prawdopodobne. Przywracam cię do życia, bo bez ciebie nie mogę funkcjonować. Prawda. Nie możesz mi się oprzeć, bo moje spojrzenie na świat jest racjonalne i logiczne. W mojej rzeczywistości nie ma skomplikowanych emocji. Tylko czy jestem przez to szczęśliwszy?
Oddychasz.
Twoje wdechy są coraz głębsze jakbyś chciał wynagrodzić ciału czasowy brak życia. Coraz głębiej, mocniej, szybciej. Już nie myślisz o niczym. Utonąłeś w chęci życia. Świat powoli ale intensywnie nabiera kolorów. Masz ochotę na żółty i pomarańczowy. Łączysz czerwień z czernią. Wydaje ci się to właściwe. Postanawiasz, że już nigdy więcej nie dasz się tak potraktować. Nie zaufasz już tak łatwo, bo już nie jesteś taki jak wcześniej.
Łudzisz się.
Znowu ktoś wbije w ciebie nóż. Brutalnie zgwałci i boleśnie połamie. Nie, nie chce zabierać ci świeżo odzyskanej radości. Chcę dla ciebie jak najlepiej. Chcę cię przestrzec, tyle. Najgorsze jest to, że wiesz, że mam rację. I nic nie możesz na to poradzić. Taki jesteś i się nie zmienisz. Ludzie to potwory nienawidzące same siebie. Jesteś wśród nich przez pomyłkę.
Nie.
Jesteś by dać im złudzenie. Ktoś ulitował się nad tymi stworzeniami i dał im ciebie, by myśleli, że nie są tacy źli. Że są zdolni do dobrych czynów.
Śmiejesz się z moich słów. Ty czujesz to inaczej. Rób jak uważasz.
Wstajesz, mówisz światu "dzień dobry" i ruszasz przed siebie.

czwartek, 7 marca 2013

Anyway the wind blows.


Zrozumiałeś.
Leżysz teraz otulony słońcem i czujesz na sobie dotyk wiatru.
Uspokoiłeś się.
To imię powraca i nadal budzi w tobie emocje ale to już nie ten chaos co wcześniej. Teraz wszystko się porządkuje. Wrzucasz to co złe do śmietnika. To co dobre zachowujesz, ale chowasz głęboko.
Zanurzasz bose stopy w strumyku i doznajesz orzeźwienia. Spokój i harmonia.
Lecz twoje poczucie wartości zostało pogwałcone i to nie daje ci spokoju. Wmawiałeś sobie, że jesteś wyjątkowy, że zasługujesz na coś specjalnego, bo jesteś taki oryginalny. Ktoś okazał się lepszy. Ważniejszy. Każdy jest indywidualistą. Ludzie to nie bezkształtna masa ale zbiór jednostek obdarzonych tobie podobnymi. Każdy z nich ma w piersi serce, które czuje. Są emocje, które w większości wywołują podobne reakcje ale wciąż każdy z was czuje inaczej. I nigdy się nie dowiesz jak mocno wstrząsa nimi płacz dziecka i jak marnie cieszy ich widok szczęścia innych.
Ze mną jest tak samo. Tylko, że myśli czy rozważania to konkrety, coś co można ująć słowami i dojść do porozumienia. Mogę się dzielić swoimi pomysłami i oczekiwać albo aprobaty albo dotkliwej krytyki. Emocji nie można skomentować.
Cicho potakujesz.
Zastanawiasz się jak człowiek poradziłby sobie bez ciebie. Co by było gdyby każdy z nich miał tylko rozum? Były czasy kiedy kierowali się radami moich przodków. Serca musiały wkroczyć, bo inaczej by się pozabijali, wiem. Jesteś ważny i potrzebny, bo tylko dzięki tobie te istoty potrafią żyć obok siebie. I dzięki tobie rozchodzą się w pokoju.
Nadal potakujesz.
Jesteś daleko w krainie ciszy. Odzyskujesz spokój. Uśmiechasz się.

piątek, 1 marca 2013

I've got the power

Rośniesz. Rozwijasz się. Radośnie.
Głęboko oddychasz, ciesząc się każdym wdechem. Rześkie powietrze napełnia twoje ciało.
Rozkładasz ręce, ciesząc się promieniami słońca. Zatapiasz stopy w soczystej trawie.
Chcesz żyć. Dla świata. Dla ludzi. Dla siebie.
Czujesz jak przeciwności cię wzmacniają, jak twoje mięśnie krzyczą z wysiłku i wiesz, że jest ci to potrzebne. Niezbędne. Bo walka leży u podstaw istnienia. Jesteś silny. Słabszy od jutrzejszego, silniejszy od wczorajszego.
Narodziny, rozwój, zmiana. Nabierasz prędkości, zderzasz się z kolejnym dniem i możesz ratować się skokiem albo bezczynnie czekać na koniec. Masz wybór. Zawsze.
Tylko śmierć jest nieuchronna.
Bo kiedy spadasz, już nic nie możesz zrobić. Już nic nie możesz zmienić. Już nikt nie może ci pomóc. Spada się w dół. I w górę. I w boki. Nie znajdziesz bezpiecznego gruntu, a upadek jest ostateczny.
Nie myślisz o tym.
Nabierasz w płuca kolejny haust powietrza. Napinasz kolejno mięśnie, jesteś dumny ze świadomości własnego ciała. Otwierasz oczy. Widzisz piękno. Słyszysz piękno. Dotykasz piękna. Cieszysz się, że było ci dane to poczuć. Dziękujesz? Być może.
Pulsujesz razem z całym światem. Twoje życie jest częścią jedności. Bez ciebie to już nie byłoby to. Płyniesz w wielkim nurcie życia. Przyspieszając. Zwalniając. Zderzając się z innymi istotami. Szczęśliwie lub nie. Wspomnisz je przy wodospadzie.
Nie myślisz o tym.
Przymykasz oczy. Oddychasz spokojnie, cicho, głęboko. Zaciskasz dłonie. Paznokcie delikatnie wbijają ci się w ciało. Odczuwasz to i dopiero teraz czujesz, że istniejesz. Ból jest taki realny. I potrzebny. Żyjesz i zdajesz sobie z tego sprawę. Chcesz zmierzyć się z kolejnym dniem.
Zaczynasz biec. Twoją metą jest horyzont, miejsce spotkania Słońca i Ziemi. Spotkamy się na krańcu świata.

niedziela, 17 lutego 2013

Is this the real life?

Krwawisz.
Krwawisz, leżąc samotnie poza czasem i przestrzenią. Gorąca krew wypływająca z twojego serca zalewa ci głowę. Jesteś sparaliżowany. Powinieneś czuć gniew, ogromny gniew. I chęć zemsty. Albo, jeśli jesteś z gatunku tych dobrych, powinieneś wspominać te najszczęśliwsze dni.
Nie robisz tego.  
Przepełnia cię ból. Istota ostatnich chwil twojego nędznego życia jest cierpienie. Ale nie, nie fizyczne. To już nie ten czas by myśleć o czymś tak prozaicznym jak ciało. Zdajesz sobie sprawę, że już nic nie da się zrobić i za parę dni zagnieździ się w tobie robactwo. Nigdy nie przywiązywałeś do tego wagi. Nie, ten ból jest dotkliwszy. Wypełnia cię, obejmuje twój umysł niczym zakochany szaleniec - delikatnie acz stanowczo. Od tego się nie uwolnisz. Wiesz, że to czego najbardziej nienawidziłeś, czym gardziłeś, w końcu cię dopadło. I nie, nie chodzi o samotność. Do niej się przyzwyczaiłeś i obdarzyłeś silnym uczuciem. Dopadła cię obojętność. Żyłeś wzbudzając nienawiść i miłość, radość i złość, płacz i śmiech. Nie spodziewałeś się, że wśród przyjaciół i wrogów znajdzie się ktoś, komu jest zupełnie obojętne czy jesteś obok czy nie. Ktoś kto uśmiecha się patrząc na ciebie jak przez ducha. Zawsze tak było i nie mogłeś tego zmienić. Zawsze oddzielała cię ściana. Teraz to do ciebie dociera. Przekonujesz się, że słusznie mnie wezwałeś.
Uśmiechasz się.
Każda śmierć jest nędzna. Nic nie mogę na to poradzić. Nie mam skrupułów. Patrze w twoje gasnące oczy. Widzę ten smutek i piętno opuszczonego. Jest mi cię żal ale jedyne co mogę zrobić to uścisnąć twoją zakrwawioną rękę i przeprowadzić na drugą stronę. Nie obiecuje, że będzie lepiej ale i tak gorzej być nie może. Mogę obiecać, że się odrodzisz. Marna pociecha.
Będzie bolało?
Pewnie. Nie pamiętasz poprzedniego razu? Tak, tak, to już się działo. I stanie się ponownie. Ciii... Nic więcej nie powiem. To chwila twojej śmierci, po co masz się martwić? Teraz najodpowiedniejsze słowo to "żegnaj".

sobota, 16 lutego 2013

Escape from reality


Błąkasz się.
Zataczasz się w ciemnościach, odbijając się od ścian. Nie wiesz gdzie jesteś, co czujesz, do czego zmierzasz. Pustka. Ciemność. I cisza.
W ręku trzymasz ostrze. Nie masz pojęcia skąd się wzięło. Nacinasz się. Ciągłego rozmyślania dłużej już nie zniesiesz. Te emocje, których wcale nie chcesz, które zostały ci narzucone, bo odważyłeś się zaufać i być może pokochać.
Krew sączy się ze świeżych ran. Obserwujesz ją obojętnym wzrokiem. Ostrze pracuje regularnie i z zaskakującą precyzją. Wbija się coraz głębiej byś mógł bardziej odczuć ból.
Dlaczego to robisz?
Nie zastanawiałeś się. Zrobiłeś to odruchowo. Podpowiem. To swego rodzaju instynkt samozachowawczy. Ból jest czymś konkretniejszym niż smutek. Rozpacz pochłania cię całkowicie ale wiesz, że to co ci zrobiono nie zwiastuje końca świata. Czujesz się porzucony i niechciany. Wyobcowany. Ból pozwala skupić ci się na czymś tak prymitywnym i niegodnym jak nienawiść. Nie winisz siebie za krwawiące rany ale osobę, która sprowokowała całe zamieszanie. Zamykasz się w milczeniu i nikt nie jest w stanie do ciebie dotrzeć. Nie chcesz myśleć o słabości jaką okazałeś ani o zaufaniu, którym tak prędko obdarowałeś. Chcesz być silny i niepokonany. Nikt nigdy więcej cię nie skrzywdzi. Szaleńczo w to wierzysz. Otaczasz się grubą skorupą. Jednak wewnątrz jesteś samotny, tak przerażająco opuszczony.
Łzy rzeźbią kręte ścieżki na twojej pokrytej lepką krwią twarzy. W ustach czujesz ten charakterystyczny smak.
Lecz pojawia się iskierka. Bąbelek powietrza dla tonącego. Mały łyk wody dla spragnionego. Tak wiele dobra w czymś tak małym. Twój anioł jest blondynką sprowadzoną z najgłębszych otchłani fantazji. Przybyła z okazałym toporem i nie pytając o pozwolenie rozbiła twoją skorupę by rozśmieszyć cię i przytulić do piersi. Rozpływasz się w aurze bezpieczeństwa i dobroci jaką roztoczyła dookoła ciebie. Wierzysz we wszystko co ci szepce.
Upuszczasz ostrze.
Jesteś zmęczony. Tak strasznie zmęczony otaczającym cię światem i samym życiem. Chciałbyś zasnąć i nareszcie nic nie czuć. Zasnąć na wieki.
Ona ci nie pozwala. Dzięki niej czujesz się potrzebny i wierzysz, że może spotkać cię jeszcze coś dobrego.
Nie poddajesz się.