wtorek, 20 stycznia 2015

Szaleństwo poranka

Budzę się zmęczona.
Przestraszona, zgnębiona, zagubiona.
Wyciągam spod poduszki książkę i tulę do niej twarz.

Wciągam jej zapach.
Dotykam jej stronic.
Uspokajam oddech.

Zwłoki, odcięte kończyny, pokrzywione ciała.
Potwory, monstra, niegościnne światy.
Spycham sny w głąb świadomości.

Wstaję i idę do łazienki.
Obrzydzenie ściska mi trzewia.
Bakterie, wydzieliny, smród.

Szoruję się mocno.
Skóra się łuszczy, włosy wypadają.
Umieram w każdej chwili.

Woda spływa po twarzy.
Oddech staje się znośny.
Wbijam paznokcie w ciało, ból dodaje otuchy.

Ruszam do kuchni.
Herbata i proste śniadanie.
Proste czynności przywracają równowagę.

Przeżuwanie.
Staram się nie myśleć o chemicznym procesie, jaki rozpoczęłam kęsem kanapki.
Ani o tym, że będę musiała to wydalić.

Wracam do pokoju.
Otwieram szafę.
Staram się ubrać.

Moje ciało jest blade i miękkie.
Obrzydliwe.
I bezbronne.

Zaciskam zęby.
Tak bardzo pragnę być w czymś innym.
W ciele umięśnionym, okrytym futrem, złączonym z naturą.

Oddycham głęboko.
Panicznie szukam kontroli.
Boję się własnej głowy.

Wychodzę z mieszkania.
Poranne powietrze, ćwierkające ptaki, słońce w liściach drzew.
Najgorsze już za mną.

czwartek, 15 stycznia 2015

Przypowieść o gwoździach

Szare, ciężkie chmury smętnie sunęły po niebie. Były bardzo nisko, zahaczały o szczyty budynków i dążyły do tylko sobie znanego celu. Obojętne na ziemskie sprawy, niewzruszone na wszelkie krzywdy. Płynęły przed siebie, odwracały wzrok w stronę kosmosu, gdzie działy się rzeczy piękniejsze.
Słońca nie było.
Świat pogrążony był w smętnym mroku. Powietrze było lepkie i gęste, nie przynosiło wytchnienia zadymionym płucom. Ptaki zniknęły, inne zwierzęta pochowały się w lasach i parkach. Drzewa chwyciły się za gałęzie i odgrodziły naturę od nadchodzącego szaleństwa.
Ludzie błąkali się bez celu. Beznamiętni, pozbawieni emocji, wyprani z życia. Potrącali się, odbijali od ścian, gromadzili się, jakby w poszukiwaniu odrobiny ciepła.
Rozległ się krzyk. Wysoki, przeraźliwy wrzask. Nie zdążył wybrzmieć do końca, gdy zagłuszyła go zgraja innych. Hałas osiągnął niewyobrażalną wysokość. Ludzie zaczęli poruszać się szybciej, wzbijali tumany kurzu w nieruchome powietrze. Nie było czym oddychać. Krzyki wwiercały się w głowę.
Rozległ się stukot młota. Pociągnął za sobą inne. W moment wszędzie można było zobaczyć, jak ludzie namiętnie wbijają sobie olbrzymie gwoździe w stopy. Przybijali się do wyschniętej ziemi, która chłonęła ich gorącą krew. Jęki zastąpiły wrzaski. Prośby i błagania mieszały się z płaczem i zgrzytaniem zębów. Rozpaczanie, zadręczanie się, pogrążanie w bezradności. Niektórzy rozdrapywali rany, które sami sobie zadali, tylko po to, by bolało jeszcze bardziej. Głupota, słabość, żałosna potrzeba pocieszenia. Ludzie przybici do rzeczywistości, pozbawieni możliwości wzlotu. Szara masa bez inicjatywy, pozbawiona siły i kontroli nad sobą.
Nie wszyscy dali się ponieść szaleństwu. Część uciekła, skryła się w ciemnych zakątkach i z niepokojem przyglądała się rozwojowi wydarzeń. Inni z perfidną dumą i bezczelnością przechadzali się między cierpiącymi. Czerpali radość z bólu i obezwładniającego smutku. Tańczyli między pogruchotanymi, krwawiącymi stopami. Brudne, zardzewiałe gwoździe oskarżycielsko wskazywały na niebo.
Młoty znów ruszyły. Tym razem pracowały w rękach psychopatów. Ich drwiący śmiech zagłuszał jęki i błagania o pomoc. Kolejne gwoździe były wbijane w dłonie bezsilnych. Jęki utworzyły jednostajny szum. Przybici zaczęli chwiać się równocześnie. Wprowadzili się w trans zupełnego otępienia. Otoczyli się aurą cierpienia. Nie szukali drogi wyjścia, poddali się. Ich twarze straciły jakikolwiek wyraz. Ślina wypływała z ich ust wraz ze skargami. Krew, łzy, ślina, pot. Zmieszane z suchą ziemią stworzyły lepkie, obrzydliwe błoto. Nękającym znudziły się gwoździe, zaczęli rzucać w cierpiących kamieniami.
Kilku przybitych zaczęło się szarpać, wić, walczyć. Zębami wyrywali sobie gwoździe z dłoni, lecz nie mogli poradzić sobie ze stopami. Ciągnęli za nogi z coraz mniejszą nadzieją. W cieniu nastąpiło poruszenie. Uciekinierzy naradzali się pośpiesznie. Wcześniej uznali, ze pomoc cierpiącym się nie należy. W końcu sami doprowadzili się do takiej sytuacji. Sami wywołali swój ból, sami wybrali cierpienie. Ale gdy nieliczni zaczęli walczyć, sytuacja się zmieniła. Starania należy doceniać. Chęć zmiany na lepsze daje wiarę postronnym. Uciekinierzy chwycili za siekiery.
Ruszyli stanowczo i bez współczucia. Zanurzyli się w poraniony tłum przytłoczony rzeczywistością. Psychopaci chcieli im przeszkodzić, lecz na widok zdecydowania i zacięcia na ich twarzach, wycofali się na swoje miejsca i kontynuowali swoją zabawę.
Pierwsza siekiera opadła. Trzasnęły kości, trysnęła krew. Ciało uwolnione od problemu uniosło się bezwładnie. Krew ciekła z nóg pozbawionych stóp. Ale rany się zagoją. Człowiek nauczy się żyć bez oparcia. Z chęcią walki, z motywacją może zdobyć wszystko. Uwolniony od ziemskich problemów, wyolbrzymionych drobiazgów, znów może marzyć. I wznieść wzrok ponad chmury.
Siekiery pracowały bez wytchnienia, ciała unosiły się uwolnione. Ale to i tak było za mało. Jęki nadal wybrzmiewały, szlochy i błagania otumaniały. Cierpiący pozostali na swoich miejscach za towarzystwo mając zmasakrowane, odcięte stopy.
Stare, zardzewiałe gwoździe wskazywały niebo. Gdzieś tam czekały gwiazdy.