środa, 30 grudnia 2015

Mrok kryje wiele tajemnic. Mentor.

Oddycham.
Głęboko, spokojnie, rytm serca zwalnia. Rozluźniam napięte mięśnie, tłumię chęć ucieczki i biegu do utraty tchu. Powtarzam mantrę, oczyszczam umysł, staram się usunąć wszelkie obrazy sprzed moich oczu. Nie zauważam, kiedy zaczynam lekko się chwiać.
Twarda, zmarznięta ziemia przytwierdza mnie do rzeczywistości. Nie pozwoli odpłynąć, nie da mnie skrzywdzić, ochroni mnie przed demonami. Zielona, skrząca się energia otacza mnie kokonem i tuli niczym swe najukochańsze dziecko.
Blask księżyca oświetla moją twarz i skrzy się w pojedynczych, spokojnie płynących łzach. Łączę przekleństwa z wyrazami miłości. Nie sposób nie kochać tego srebrnego dysku zmieniającego swym światłem szarą realność w mistyczną fantazję. W jego blasku czuję się sobą, czuję się kompletna. Całe wrażenie niewygody czy niedopasowania znika, gdy tylko spoglądam w tą kosmiczną tarczę. A jednak to w czasie pełni boję się najbardziej. To właśnie wtedy mam najmniejszą kontrolę nad sobą. Jestem rozchwiana, niestabilna, porozdzierana. Histeria, płacz, śmiech, krzyki. I potwory.
Gdy zamykam oczy otwierają się wrota piekieł. Widzę wszystko bardzo wyraźnie, czuję nieprzyjemne zapachy, ból i agresję odczuwam niemalże fizycznie. Oślizgłe gady o trzech kończynach, wynurzające się z rzeki i niezgrabnie pełzające w moją stronę. Śliniące się karykatury koni z kłami wystającymi z pyska. Włochate stwory z niezliczoną ilością zaropiałych ślepi tkwiących w całym ciele. Zdeformowani ludzie, których trawią przeróżne choroby. Wszechobecna przemoc, gorący gniew, krew skapująca z mojego ciała.
Ciosy, które nigdy nie padły. Ludzie, których nigdy nie znałam. Sytuacje, w których nigdy nie byłam. Skłębione negatywne emocje i obrazy przemykające pod powiekami. Nieraz przerażona dusiłam się łzami. Nikt nie potrafi mi pomóc. Nie znajduję wytłumaczenia dla tych snów. Niewielu chce to skomentować.
Postanowiłam uciec w rzeczywistość, otoczyć się monotonią niczym murem. Zapragnęłam ludzi dookoła siebie. Ich jazgot i niekończące się problemy zajęły moje myśli, wyparły mnie z siebie samej.
Jestem z tego zadowolona. Radzę sobie. Znów jest dobrze. Oddycham.
Przestaję analizować. Znów powtarzam mantrę, by oczyścić umysł. Czuję kontakt z ziemią i niebem. Uśmiecham się do księżyca i cieszę się rześkim powietrzem. Jestem sama z naturą. A jednak wyczuwam czyjąś obecność.
Otwieram oczy i gwałtownie zrywam się na nogi. Przede mną stoi wysoki, elegancki mężczyzna. Jego blada cera lśni w świetle księżyca, a drwiący uśmiech błąka się na przystojnej twarzy. Rozpoznaję go, ale nadal jest mi obcy. Jest pewny siebie i niedostępny dla nikogo. Wzbudza we mnie radość przeszywaną lękiem. Cechuje go nonszalancja i melancholia, skrywające przejmujący ból.
Spoglądamy sobie w oczy. Jego tęczówki są czarne z połyskiem granatu, pomimo to czuję jakbym spoglądała w studnie. Zatracam się w ich głębi i czuję, jak on dostaje się do mojego umysłu. Próbuję się bronić, budować mur, odpychać go. Lecz cegły się kruszą, siły słabną, jestem bezbronna. Gdy przestaje się mną bawić i opuszcza mój umysł, powraca mi wzrok i znów stoję przed nim.
Śmieje się. Szyderczo, bezlitośnie, szalenie.
- Jesteś popierdolona. - mówi - I wcale nie podoba ci się takie życie.
Jego śmiech wwierca mi się w mózg. Jego słowa trafiają bezbłędnie. Pęka mi kręgosłup. Tułów nienaturalnie mocno odgina się w tył. Połamany kręgosłup przebija mi brzuch. Pęka również mostek i gdy uderzam plecami o ziemię, kości przebijają klatkę piersiową. Mężczyzna rzuca się do mojego ciała i sprawnie wyjmuje z niego gąbczaste płuca. Odrzuca je bez mrugnięcia okiem i wyrywa dymiące, pulsujące serce. Zjada je z apetytem, rozrywa mięsień mocnymi szarpnięciami, przeżuwa zapamiętale. Oblizuje resztki krwi z palców i odchodzi w noc.
Resztki mojego ciała leżą i parują oczekując poranka. Gdy wschodzi słońce i zaczyna prażyć ziemię, moje truchło wysusza się i rozpada. Przed nocą pozostanie już z niego tylko popiół.
I gdy powiew wiatru poniesie pył ze sobą, nareszcie będę wolna.

niedziela, 22 listopada 2015

Kolejny kolejno

Obserwacja. Zastanawiam się.
Uśmiech. Zwykle odwzajemniam.
Pochlebstwa. Kokieteryjnie chichoczę.
Podarunki. Jestem zachłanna.
Spojrzenia. Lubię kusić.
Słowa. Zaskakuję kontrowersją.
Zwierzenia. Umiem słuchać.
Smutki. Bywam przyjaciółką.
Wdzięczność. Silnie uzależniam.
Dotyk. Napinam mięśnie.
Prośba. Zgadzam się.

Alkohol. Przestaję myśleć.
Rozmowa. Udaję zainteresowanie.
Szczerość. Kłamię niekontrolowanie.
Zauroczenie. Niezręcznie mi.
Komplementy. Nie przyjmuję.
Dezorientacja. Chcę tańczyć.
Wirowanie. Jestem sobą.
Zachwyt. Szukam siły.
Pożądanie. Potrzebuję zdecydowania.
Namiętność. Poddaję się.
Orgazm. Znudzona odchodzę.

Zdumienie. Nie wyjaśniam.
Zagubienie. Jestem zmęczona.
Żądania. Tracę cierpliwość.
Słowa. Płacząc krzyczę.
Obietnice. Śmieję się.
Prośby. Odczuwam złość.
Uległość. Zaczynam gardzić.
Dotykanie. Mdli mnie.
Pocałunki. Wzdrygam się.
Rozpacz. Stanowczo odchodzę.
Wołania. Szybko znikam.

środa, 11 listopada 2015

Bestie

Bestia ma postać czarnego dzikiego kota.
Jest piękna, drapieżna, kusząca i niebezpieczna.
Zamknięta jest w klatce ze złotych prętów.
Jej sierść połyskuje granatem, długie pazury drapią ziemię, piękny pysk z hipnotyzującymi oczami szuka kolejnej ofiary.
Było ich mnóstwo.
Mdłych, łatwych, głupich.
Żadna się nie broniła.
Żadna jej nie smakowała.
Żadna nie wzbudziła w niej nic poza gniewem.
Szukała emocji.
Polowała na granicach godności.
Dopasowywała do siebie moralność.
Pożerała ciała, by bezlitośnie zabawiać się z duszami.
Ciągle niezaspokojona.
Ocknęła się w ludzkim truchle.
Zniszczonym, zbezczeszczonym, zepsutym.
Nie chciała tego.
Stworzyła klatkę i przywołała strażnika.
Zamknęła swoje instynkty.
Spętała swoją wolę.
Dla dobra innych.

Bestia ma postać wielkiego, szarego wilka.
Jego siła i niezależność robią ogromne wrażenie.
Inni podświadomie utrzymują dystans.
Zdobywca.
Samotnik.
Owładnięty potrzebą miłości.
Poraniony.
Zamknięty w sobie.
Za murem żalu i smutku.
Pewnie kroczy przez świat nie bojąc się niczego.
Nie poluje.
Zwierzyna sama do niego przychodzi.
Najlepsze z nich, zostaną przez niego pożarte.
I są mu za to wdzięczne.
Stworzył stado, które zawiodło.
Miłość odpłaciła się nienawiścią.
Upadł i powstał tylko dzięki sobie.
Dużo oczekuje, więcej wymaga.
Od świata, ludzi, siebie.
Pragnie do bólu.
Nie dopuści do serca.

Znalazł ją przypadkiem.
Ona chaotycznie nerwowa, on oazą spokoju.
Obydwoje zamknięci.
Czarny kot z szarym wilkiem.
Gdy ich oczy się spotkały, rozumieli.
Bestia spotkała Bestię.

Rzucili się sobie do karków.
Szarpali, kąsali, gryźli do krwi.
Kawałki futra unosiły się w powietrzu.
Walka pełna namiętności.
Agresja pożądania.
Gwałtowność emocji.
Ból miłości.
I niemożność zaufania.
Wir uczuć, decyzji, deklaracji.
Ułuda szczęścia.
Wyczerpani walką, upadli splątani.
Poczuli bezpieczeństwo.
Ciepło drugiej istoty, która rozumie.
Wygodna akceptacja.
Stagnacja.
Oswojenie.
I nadal brak zaufania dzikiego zwierzęcia.
Ona zwątpiła.
On uciekł.
Na zawsze.

Czarny kot powrócił do swojej złotej klatki.
Strażnik opatrzył jej rany.
Bólu nie zdołał ukoić.
Tęsknota odebrała jej chęć życia.
Dalsze polowania straciły sens.
Pokonana ofiara.

I tylko w czasie pełni słyszy odległe wycie wilka.  

Tęsknota

Za miejscem. Północ, południe, wschód, zachód. Góry, pola, doliny, morza, jeziora, rzeki. Lasy, pustkowia, bezbrzeża, zabudowania. Miasta i wsie. Wrocław, San Francisco, Paryż. Za tym miejscem w tym czasie z tymi ludźmi.
Za zwierzęciem. Kot, pies, szczur, koń, ptak. Żywy, martwy. Ciepłe futerko, gadzia skóra, śliskość łusek, gładkość piór. Spacer, karmienie, zabawa, opieka. Bezwarunkowa miłość. Za tym oddaniem i wsparciem w każdej chwili.
Za osobą. Mężczyzna, kobieta, dziecko. Ojciec, matka, rodzeństwo, rodzina. Ukochany, ukochana, przyjaciel, przyjaciółka. Dotyk, zapach, brzmienie głosu, uśmiech na twarzy. Chwile, w których płakałeś w ich ramionach. Momenty, w których czułeś się potrzebny, chciany, kochany, bezpieczny. Jakby cała reszta świata nie miała znaczenia. Poczucie, że czas z tą osobą nie jest czasem zmarnowanym. Ma sens. Znaczenie. Za tym ciepłem w sercu dającym siłę, by brnąć dalej w zimnie i ciemności.
Za czymś nieokreślonym. Poczucie, marzenie, wrażenie. Ulotność, nienamacalność, krucha delikatność. Siła, niezależność, pewność. Coś co wzbudza dreszcz wzdłuż pleców. Wyzwolenie, uwolnienie, lekkość bytu. Brak zmartwień i lęku. Niewinność, czystość, beztroska. Za tą wolnością na soczystej trawie, wśród rosy i słońca, bez negatywności.
Za czymś czego się nigdy nie miało. I nigdy się tego nie dostanie. Czego nie było i nie będzie. Za czuciem i odczuwaniem wszystkiego i niczego. Muzyka, której nikt nie zna. Morze, którego nikt nie widział. Głębina, która nie pochłania. Kosmos, w którym można wirować. Magia, która dodaje znaczenia. Przestrzeń, którą można poczuć bez ograniczeń. Brak ciała, jedynie czysty duch krążący po świecie. Czujący wszystko i wszystkich. Bezkres. Za tym pulsującym życiem niestłumionym materialnością.

Ta tęsknota spada na ciebie gwałtownie i pochłania cię bezlitośnie. Wgniata cię w ciemność i pozbawia siły, woli, chęci. Dusisz się łzami i jesteś z tym zupełnie sam. Nie ma nikogo, kto zrozumiałby to co czujesz. Ogrom bólu ściska ci klatkę piersiową. Nie możesz złapać oddechu, ale też wcale nie chcesz o niego walczyć. Pełzasz w poszukiwaniu nadziei. Czegoś co ci pomoże, rozświetli, ulży. Nic nie widzisz, czujesz tylko nieznośny ucisk. Tkwisz w betonowym pokoju, którego ściany zbliżają się do ciebie i odbierają całą przestrzeń. Bijesz w nie pięściami, zdzierasz skórę z kostek, ciepła krew spływa po szorstkiej powierzchni. Ból przywraca cię światu. Szarpiesz się gwałtowniej w swoim więzieniu. Rozbijasz głowę, łamiesz palce, sińce pokrywają całe twoje ciało. Wirujesz wśród obrazów, smaków, zapachów, wspomnień. Zaczynasz spadać, lecisz w powietrzu płynnie i gładko. Czujesz się lekki, do twoich zmęczonych płuc dociera powietrze, z twojego gardła stara się wydobyć niewinny śmiech. Upadek wstrząsa twoim pokaleczonym ciałem, ból powraca i otrzeźwia cię momentalnie. Otwierasz oczy. Blask księżyca w pełni otula świat przyjemną poświatą. Jesteś na środku olbrzymiego pola. Wszystko jest srebrne, tajemnicze, magiczne. Przestrzeń jest bezkresna, jesteś sam na pustkowiu. Ciszę przerywa jedynie twój chrapliwy oddech. Przestajesz myśleć, całym sobą chłoniesz ten bezkres. Nic nie ma znaczenia. Nic tu nie jest ludzkie. Wtulasz się w twardą ziemię i czujesz się stabilnie. Ta samotność jest dobra, tu możesz się odrodzić i znaleźć samego siebie. Odpocząć. Oczyścić się. Zrozumieć.  

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Pałac pamięci

Zanurzony w swoich myślach, mechanicznie przemierzasz miasto. Duchota i gorąco sprawiają, że po twojej skórze spływają słone kropelki potu. Rytmicznymi krokami wzburzasz kurz, pył osiada ci na butach. Czujesz suchość w nosie, gardle, na języku. Przełykanie staje się nieprzyjemne i sprawia ci trudność. Myśli wirują ci w głowie, jakby w poszukiwaniu cienia. Plątanina muzyki, słów obrazów smażąca się, skwiercząca, drgająca w żarze. Nie możesz tego wyłączyć. Wycofujesz się w głąb, odcinasz od hałasu, skupiasz się na potrzebie skrycia w cieniu i wypicia wody. 
Idziesz chodnikiem. Szare, cementowe płyty nagrzane słońcem palą cię w stopy, pomimo zakurzonych butów. Przechodzisz przez najzwyklejsze osiedle, pełne domków jednorodzinnych, nierównych płotów, rozpadających się bram, zasuszonych ogrodów. Wszystkie są takie banalne, ociekające powierzchownym szczęściem. Każdy z nich tworzy ułudę miłości, więzi rodzinnych, ułożonego życia. Sprawiają wrażenie otwartej przyjaźni, swobodnej gościnności. Tak naprawdę odgrodzone są od siebie barierami silniejszymi niż chybocące się płoty. Pozamykane wnętrza beznamiętnie obserwują obcych, schronienie oferując jedynie zaufanym znajomym. Ogrody kuszące jednością z naturą i światem, oddzielone od siebie tworzą malutkie, indywidualne krainy z własnymi tajemnicami. 
Czujesz się samotny, niechciany, opuszczony, odgrodzony, odrzucony. Wypchnięty poza zamknięcia zostałeś przytłoczony wolnością. Marzysz o otwartych drzwiach, o domu, którym zachwycisz się, ale jednocześnie delikatnie zmienisz, by miał również cząstkę ciebie. Snujesz się zdesperowany w upale cichymi i pustymi ulicami.
Coś przyciąga twoją uwagę. Nie wiesz, czy to obietnica chłodnego wytchnienia, oryginalność budynku czy poczucie okazji, której nie możesz zmarnować. Zatrzymujesz się przy starej, zaniedbanej, drewnianej furtce. Przed tobą rozciąga się imponujący widok. Ogród pełen ziół i wysokich traw, kilka starych i skarlałych drzew owocowych rosnących w pewnej odległości od siebie. Pod wyjątkowo rozłożystą jabłonią skrywa się ławeczka, na której wyleguje się czarny kot. Wąska ścieżka prowadzi do okazałego domu z ciemnego drewna. Sprawia wrażenie starego, lekko zaniedbanego, ale fascynującego. Jest piętrowy, przyozdobiony wieżyczką z lewej strony. Duże okna nadają lekkości budowli, pojedyncze witraże dodają blasku i radości, białe firanki dają wrażenie przytulnego bezpieczeństwa i bajkowej romantyczności. W oknie wieżyczki czytając książkę siedzi młoda, piękna dziewczyna. Patrzysz na nią oniemiały i pełen wątpliwości. Twój natarczywy wzrok przyprawia ją o dreszcz, przez co podnosi głowę znad lektury i spogląda na ciebie. Macha do ciebie i zachęca do wejścia. 
Nie masz wątpliwości. Chwilę mocujesz się z furtką i raźno wchodzisz na ścieżkę. Zapach ziół lekko cię odurza. Dziewczyna nie poruszyła się, nadal z lekkim uśmiechem obserwuje twoje ruchy. Im jesteś bliżej, tym lepiej ją widzisz. Ma ciemne, gęste, kręcone włosy, które niesfornie sterczą jej dookoła dziecięcej twarzyczki. Duże, ciemne oczy nie odrywają się od twojej twarzy, uważnie badając każdy jej szczegół. Jesteś zaintrygowany.
Śmiało popychasz duże, dwuskrzydłowe drzwi i wchodzisz do przyjemnie chłodnego wnętrza. Hol jest duży i jasny, naprzeciwko ciebie skręcają się sosnowe schody na piętro. Podłoga jest strasznie zakurzona, nie widać koloru płytek. Co dziwniejsze, nie ma śladu kroków, jak gdyby nikt od bardzo dawna się tu nie kręcił. 
Dziewczyna nie schodzi, by się przywitać, więc postanawiasz się trochę rozejrzeć. Skręcasz w pierwszy pokój od lewej i trafiasz w dziecięcy rozgardiasz. Mnóstwo rozsypanych zabawek, porcelanowych lalek i pluszowych misiów przemieszanych z klockami i kredkami. Ostrożnie stawiasz stopy, by na niczym się nie poślizgnąć. Ściany pokryte są kolorową, pogodną tapetą, lampa imituję biedronkę. Na regale w równych rzędach stoją książki. Bajki z różnych krańców świata, pięknie lub kiczowato ilustrowane. Oraz cały regał atlasów przyrodniczych z ogromnymi zdjęciami dzikich zwierząt. Przeglądasz je z dobrotliwym, rozmarzonym uśmiechem. Idziesz dalej.
Kolejny pokój nie jest już tak infantylny. Tym razem ściany zakryte są plakatami z przeróżnymi postaciami, krzyczącymi lub zalotnie się uśmiechającymi. Na bałagan składają się sterty ubrań, pudeł i papierów. Rozbite lustro straszy z ciemnego kąta. Na dużym łóżku, nakrytym puchatą kołdrą, leżą podarte zdjęcia i nadpalone pamiętniki pełne gniewnych słów. Nie czujesz przyjemności z przebywania w tym pokoju, echo nastoletniego bólu nadal jest wyczuwalne. Przechodzisz dalej.
Szok. Strach i instynktowna chęć ucieczki. Pokój jest przerażający. Wszędzie leży rozbite szkło, na niektórych kawałkach widać zakrzepłą krew. Ściany są podrapane, przeorane pazurami dzikiej bestii zamkniętej w klatce. Gdzieniegdzie wiszą obrazy przedstawiające potwory, mroczne zaświaty, abstrakcyjne bestie. Strach i śmierć w różnych konfiguracjach. Część obrazów pospadała, stoją więc na ziemi oparte o ścianę lub leżą ilustracjami do dołu. Ruszasz ostrożnie, przejęty bólem i złością tego miejsca. W kącie coś intrygująco majaczy. Podchodzisz bliżej, cofasz się gwałtownie, z przejęcia nie możesz złapać oddechu. Patrzysz na trzy słoje pełne gęstej cieczy, w której pływają ludzkie narządy. Mózg, serce, genitalia. Mdli cię i czym prędzej wybiegasz z pokoju. 
Zaniepokojony i zagubiony, z pytaniami cisnącymi się na usta, wbiegasz po schodach. W popłochu, tylko pobieżnie oglądasz pokoje na piętrze. W pierwszym rośnie mnóstwo roślin, drzewek doniczkowych o potężnych liściach, pnących się bluszczy i szafek z ozdobnymi mchami. Powietrze jest tam gęste i bardzo wilgotne. Nie przynosi ulgi ani wytchnienia. Drugiego pokoju nie powstydziłaby się profesjonalna wróżka. Stół do seansów spirytystycznych, szklana kula stojąca na rozsypanych kartach tarota, pęki suszonych ziół zwisające z sufitu, mapa nieokreślonego gwiazdozbioru wisząca obok tabel numerologicznych. Duszący zapach kadzidła. Czarny kot, którego widziałeś w ogrodzie, leży rozciągnięty na regale obok książek o czarnej magii. Zniesmaczony idziesz do ostatniego pokoju, uzyskać jakiekolwiek wyjaśnienia. 
Trafiasz do biblioteki. Regały z książkami zaczynają się od podłogi i ciągną aż pod sufit. Właściwie w tym pokoju nie ma nic więcej. Książki są wszędzie. Te, które nie znalazły miejsca na półkach, stoją w stosach różnej wielkości na podłodze. Atmosfera jest specyficzna, w powietrzu czuć niezliczone opowieści i wynikające z nich mądrości. Czujesz ukojenie, które znika, gdy znajdujesz kanapę umieszczoną w wystawce stylizowanej z zewnątrz na wieżyczkę. Dziewczyny tam nie ma. Natomiast wygodnie rozparta na poduszkach, z książką na kolanach, siedzi duża porcelanowa lalka. Jej sztuczne, syntetyczne włosy pokrywa brud, duże, namalowane oczy widzą tylko pustkę. Tajemniczy uśmiech nie jest skierowany do nikogo konkretnego.
Padasz na kolana. Zanosisz się płaczem. Jesteś zdezorientowany i przerażony. Nie rozumiesz, jak mogłeś tak dać się nabrać. Nie wiesz, czy przypadkiem nie znalazłeś się w śmiertelnej pułapce. Łkasz spazmatycznie. Nagle czujesz coś ciepłego i miękkiego ocierającego ci się o plecy. Obracasz się i chwytasz  ręce czarnego kota. Tulisz twarz w jego lśniące, delikatne futerko. Jego obecność jest taka pocieszająca, optymistyczna, żywa. Spoglądasz w zielone oczy przedzielone pionową źrenicą i zbierasz swoje siły. Wtedy czarne futro zaczyna linieć, sierść wypada garściami. Kot zamyka oczy, skóra mu wysycha i kruszeje, drobne kostki spadają na zakurzoną, drewnianą podłogę. 
Rozglądasz się po pokoju. Książki zniknęły. Nagie ściany z ciemnego, przeżartego przez korniki drewna, rażą swoją surowością. Brudne, popękane okna prawie nie przepuszczają światła, które dostaje się do środka zniekształcone przez siatki pęknięć. Słyszysz terkot, gdy do twoich stóp toczy się główka lalki. Bez włosów, brudna i brzydka, z nieblaknącym, tajemniczym uśmiechem.
Wycofujesz się w panice. Dom zaczyna trzeszczeć, ściany pękać, kurz unosi się w powietrzu. Zbiegasz ze schodów, gwałtownie szarpiesz się z drzwiami wyjściowymi, w końcu wybiegasz do ogrodu, który jest martwy. Uschnięte drzewa straszą drapieżnymi gałęziami. Sucha trawa drażni i kłuje. Biegniesz jak najszybciej. Już zza furtko obserwujesz jak dom, którym się zachwyciłeś, o który chciałeś dbać i troszczyć się, w którym miałeś być szczęśliwy, rozsypuje się. Tumany kurzu na moment przysłaniają gorące słońce. Gdy opadną będzie można zobaczyć jedynie ruiny. 
Dałeś się zwieść iluzji, abstrakcji, wyobrażeniom. To co widziałeś, zawsze było tylko pustką.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Burza orgazmu

Gorąco. Upał. Żar. Duszno.
Powietrze wisi nieruchomo nie przynosząc ukojenia. Atmosfera napręża się w niezaspokojonym oczekiwaniu. Skórę zrasza lepki pot. Mokre ubrania ściśle przylegają do ciał.
W zmęczeniu i zniechęceniu zsuwają z siebie materiały. Odczuwają pewną ulgę, ale daleka jest ona od pełnego wytchnienia. Dotyk drugiego człowieka przynosi tylko dyskomfort, bolesną nieprzyjemność, kolejne ciepło, które trzeba zwalczyć. Warczą na siebie, niczym rozdrażnione bestie. Gęsta krew wolno płynie przez bladoniebieskie żyły, wyraźnie widoczne pod skórą.
Pierwsza kropla deszczu jest równie zaskakująca, co wyczekiwana. Uderza bezgłośnie w rozgrzane ciało. Jej zimno przeszywa niczym prąd. Orzeźwia i pobudza. Z ust wymyka się westchnienie ulgi. Kolejne krople zmywają zmęczenie i zniechęcenie, ujawniają dziecięcą radość bycia. Szczęśliwi wyciągają ręce do nieba, jakby miało to skrócić drogę wodzie. Deszcz spływa po ich rozgrzanych ciałach, wpija się w wyschniętą ziemię, przynosi życie roślinom. Cały świat bierze głęboki oddech.
Gwałtowny wiatr zrywa się wraz z pierwszym ukąszeniem. Mężczyzna wgryza się kobiecie w kark. Drzewa trzeszczą zaniepokojone.
Krew spływa jej na plecy.
Suche liście wirują w powietrzu.
On odchyla głowę z jękiem rozkoszy.
Ciemne, ciężkie chmury przysłaniają wszelkie światło.
Ona wpija się w jego usta. Całują się tak rozpaczliwie, jakby świat miał się skończyć.
Deszcz nie przynosi już ulgi. Teraz wzmocniony wiatrem siecze boleśnie wszystko, co napotka na swej drodze. Czuć cudowny zapach mokrej, lecz jeszcze ciepłej ziemi.
Chmury kłębią się.
On znów rzuca się do jej szyi, lecz tym razem odrywa kawałek mięsa. Krew tryska, przeżute mięso trafia do żołądka, kobiece westchnienie niknie w huku pierwszego grzmotu. Ona upada w błoto, czerwień miesza się z ciemnym błotem. On dopada do niej, niczym zwierze. Szarpie, gryzie, rozrywa.
Błyskawice rozdzielają niebo na kawałki.
Ona nie walczy, nie opiera się, pragnie więcej i więcej. Ból, przyjemność, makabra, piękno, śmierć, życie. Krzyki namiętności tworzą z dźwiękami burzy przejmującą symfonię.
Drzewa się łamią. Wiatr wiruje. Deszcz chłoszcze. Grzmoty ogłuszają. Błyskawice wściekle uderzają w ziemię.
Kobiece ciało zostało obdarte ze skóry, pojedyncze ochłapy podrywają się wraz z podmuchami wiatru. Obnażone mięso chłonie lodowaty deszcz, który poraża nerwy i przyprawia ją o przejmujące doznania. Żyje i czuje to każdą swoją komórką. Krzyczy prosto w niebo, jakby rzucała mu wyzwanie. Kto jest silniejszy, kto gwałtowniejszy, kto bardziej szalony.
Chmury zderzają się, kłębią, trzeszczą.
Mężczyzna jest u kresu sił. Jego namiętność powoli gaśnie, żądza destrukcji została zaspokojona. Dłonie i usta umazane ma krwią. Twarz i tors zrosiły mu tylko jej kropelki, które wraz z deszczem pozostawiły na jego ciele artystyczne bohomazy. Wojownik po zwycięskiej walce. Bohater po heroicznym czynie. Bóstwo nasycone śmiercią.
Burza powoli cichnie.
Nachyla się do niej ostatni raz. Całuje ją w pogryzione wargi. Wysysa z niej ostatnie tchnienie. Przez chmury przebijają się promienie słońca.
Mężczyzna podnosi się z wysiłkiem i spogląda na resztki swojej partnerki.
Wiatr zniknął zupełnie.
Zastanawia się nad przywłaszczeniem sobie któregoś z organów.
Pojedyncze, słabe krople deszczu tworzą kręgi na kałużach.
By mieć ją zawsze przy sobie.
Nieśmiało podśpiewywać zaczynają ptaki.
By pamiętać.
Na niebie pojawia się kolorowy łuk tęczy.
Mężczyzna wzrusza ramiona i odchodzi z pustymi rękoma.
Jej już nie ma.

niedziela, 7 czerwca 2015

Trzech

Czuję ich wszystkich w głowie.
Mieszają się, kotłują, zapychają.
Nie mam miejsca dla siebie.
Emocje, myśli, smutki, obawy, radości, namiętności. Ludzkie wewnętrzne zawirowania. Gnieżdżą się we mnie, jakby miały tu lepiej niż u właścicieli. A im robi się lżej. Pozbawieni bagażu odchodzą pogodnym krokiem.
Szukam samotności. Potrzebuję jej. By zrzucić to z siebie, przeanalizować i uporządkować. Lepsze oddać. Gorsze zakopać. Odzyskuję siebie. Swoją pustkę.
I zastanawiam się, czy ten zamęt wynika z mojej słabości? Nie potrafię się obronić? A może moja pustka służy do gromadzenia nadmiaru emocjonalności? Takie jest moje przeznaczenie i nie powinnam narzekać? Pomagam czy szkodzę?
Trzęsą mi się ręce.
Daję się ponieść szaleństwu. Wyłączam głowę i ruszam przed siebie. Poznaję mieszankę wybuchową. Inteligencja i siła. Bogactwo i władza. Zdecydowanie i określony cel. Niski, wibrujący głos i delikatne, czułe ręce. Opiekun, obrońca, rodzic wymagający posłuszeństwa. Otoczony przez szkło i biel mebli, opowiada o istocie kontaktów z naturą. Rozpieszczony wygodami traci szacunek do ludzi, jednocześnie pozostając rozsądnym i racjonalnym członkiem społeczności. Tuli głowę w moich ramionach szukając ukojenia w bólu, do którego nie chce się przyznać.
Stabilizuję się. Oddycham wolniej. Uspokajam ciało.
Pojawia się otulony bezczelnością i pewnością siebie. Zawadiacko się uśmiecha, drapieżnie mruży oczy, emanuje siłą. Wzbudza zainteresowanie i chęć odwetu za dowcipne zaczepki. Zdeterminowany, ambitny, napędzany własną fizycznością dąży do bycia najlepszym. Dobra materialne dają mu stabilizację. Jest dumny z tego kim jest, a jednak potrzebuje potwierdzenia w oczach oblubienicy. Pragnie bliskości i czułości, chce opiekować się i chronić ukochane osoby. Dominować i zgrywać wybawiciela. Sprowokowany traci kontrolę, panicznie próbuje odzyskać nade mną panowanie, rozpaczliwie chce zrozumieć.
Uciekam. Nabieram dystansu. Nie spełniam ich oczekiwań. Nie będę się dostosowywać. Nie czuję nic.
Są wojownikami. Nie odpuszczą. Dopadają do mnie jednocześnie. Każdy ciągnie w swoją stronę. Zaczynam pękać.
Rozdarcie pojawia się wzdłuż kręgosłupa, czarna krew skapuje na ziemię. Nie przestają. Wgryzają się w mój bark, rozrywają mięśnie i ścięgna. Tulą zakrwawione twarze w moje policzka, znów chwytają za ręce i walczą o moje ciało. Pękam między piersiami. Pojawiają się żebra, pojawia się żołądek, wypadają jelita. Wszystko jest czarne, cuchnie zepsuciem, dymi się delikatnie. Nie zwracają na to uwagi. Rzucają się do klatki piersiowej, gołymi rękami wyłamują żebra, odrzucają mostek i płuca, wyrywają serce. Patrzą na nie z mieszaniną szoku i obrzydzenia. Serce wygląda na martwe od dawna, być może nigdy tak naprawdę nie działało. Z aorty leniwie kapie gorąca, gęsta  smoła. Smród jest nie do zniesienia.
Patrzą na mnie z niedowierzaniem. W moich martwych oczach nie mogą znaleźć odpowiedzi. I tak by nie wysłuchali. Ogarnięci poczuciem siły i chęcią opieki, nie dawali wiary moim ostrzeżeniom. Zbywali mój ból, obiecując lepsze życie. Opowiadali o sobie, jakby to miało nadać sens mojemu istnieniu.
Trujące opary z moich zwłok uniemożliwiają im oddychanie. Duszą się, dławią, ich wygimnastykowane ciała potrzebują świeżego powietrza. Zgięci w pół, biegną jak najdalej ode mnie, porzucają swoją misję, nie mają już kogo ratować.
Z ciemnego kąta wyłania się nowa postać. Podchodzi do zwłok nonszalancko, z wyższością. Każdy jego ruch ocieka drwiną. Spokojnie zaciąga się papierosem, delektuje się dymem zmieszanym z oparami gnijącego ciała. Dla niego nie stanowią one zagrożenia, kiedyś otrzymał dawkę jadu i przetrwał, uodpornił się. Przypomina sobie nasze liczne rozmowy. Jak słuchaliśmy siebie nawzajem. Jak upadłam, przytłoczona jego osobowością. Śmieje się ironicznie i dopala papierosa. Rzuca niedopałkiem w moje ciało, które momentalnie pokrywa się płomieniami. Przez chwile  grzeje nad nimi ręce, a potem odchodzi nie odwracając się.
Popiół miesza się z ziemią. Nic nie czuję.

piątek, 29 maja 2015

Interpunkcja miłości

Wiersz Chichotki, z odrobiną mojej pomocy :)




Miłość...
Miłość?!
Miłość!
Miłość?
Miłość.
Nie.
<3











poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Nie.

Nie mam ochoty. Chęci.
Pragnień, potrzeb.
Nie chcę. Nie mogę. Nie potrafię.
Wszystko się miesza, każdy intensywny kolor. Powstaje mdła, nijaka maź rzeczywistości. Nie chcę tu być.
Czuje ogromny nacisk, jakby ktoś miażdżył mi głowę.
Słowa, obecności, istnienia. Pełno, mnóstwo, niebotycznie wiele. Nie do zniesienia. Duszno, gorąco, wymiotuję.
Nie mogę wytrzymać. Nie widzę drogi ucieczki. Wszędzie ludzie, ich energia, duchowość. Marnotrawiona, niszczona, bezczeszczona. Zaniedbana, splątana, pogubiona, słaba i rozpaczliwa. Oraz ich fizyczne ciała. Porozciągane, poprzebijane, wytatuowane. Poubierane, wyperfumowane, odmalowane. Maskujące strach i gorycz. Kryjące nieśmiałość oraz niezadowolenie ze świata i z samych siebie. Zwracające uwagę błyskotkami, ponieważ ich osobowość nie ma czym lśnić. Pustka w oczach.
Oni też nie mają ochoty. Ani znaczenia.
Nie mogę nabrać powietrza, spokojnie odetchnąć, normalnie funkcjonować. Napędzana nienawiścią i obrzydzeniem pokonuję kolejne dni. Nie mam już sił. Nozdrza zapycha mi smród. Ludzkiego strachu, niepokoju, zmartwień, a nade wszystko, smród mojego własnego ciała. Miękkość jego konstrukcji, chemia jego działania, odpady jego użytkowania. Niepowstrzymane gnicie.
Tkwię w tym organicznym więzieniu i trawię sama siebie. Kiedyś miałam potrzebę, chęci i ochotę krzyczeć, szarpać, rozrywać, niszczyć, krzywdzić. Pławić się w bólu i cierpieniu. A potem śmiać się i cieszyć. Kochać i nienawidzić. Umierać i odradzać się.
Teraz nie.

wtorek, 17 marca 2015

Gniew kobiety cz.2

Zainspirowane obrazem Z. Beksińskiego

Bez nadziei. Zrozpaczona. Spadająca w bezdenną otchłań.
Psychiczna udręka zdominowała fizyczny ból, który stał się zupełnie nieistotny. Odpłynął gdzieś poza świadomość. Jedyne czego ona chciała to odzyskać dawny spokój, bezpieczną równowagę, którą kiedyś się znudziła i pogardziła. Chciała zapomnieć, żyć dalej bez tego nieszczęsnego epizodu. W jej rozszarpanym gardle wzbierał krzyk, w pogruchotanej piersi serce kończyło swój bieg, z ocalałego oka płynął strumień łez. Nie było już odwrotu. Czekała na nią jedynie pusta, sterylna czerń, kusząca spokojem i wytchnieniem. Wystarczyło odetchnąć po raz ostatni.
Poczuła szorstki język na poranionej dłoni. To samotny wilk zwabiony zapachem jej krwi, przyszedł skosztować ludzkiego mięsa. Potęga i majestat zwierzęcia robiły ogromne wrażenie. Pulsująca, naturalna energia kłębiła się pod szaro-srebrną, gęstą sierścią. Długi pysk, obdarzony zestawem kłów zanurzał się w jej boku i oddzierał resztki mięsa od jej kości. Żółte, przenikliwe oczy czujnie rozglądały się po terenie. Z przyjemnością przegryzał mięśnie, żyły, ścięgna, z lubością zlizywał krew z pyska. Czuła jego siłę.
Nie mogła odejść. Nie mogła tak tego wszystkiego zostawić. Jej dawny charakter, ocalała część jej dumy i honoru chciały się zemścić. Pojawił się gniew i rozgorzał w jej wnętrzu. Powoli pomarańczowy płomień ogarnął całe jej ciało. Wilk skulił się przestraszony i zaczął się wycofywać, warcząc głucho. Podniosła się, wyprostowała resztki swojej sylwetki i zdusiła w sobie ogień furii. Przypieczone gniewem narządy powypadały z jej szkieletu, resztki skóry zwęgliły się zupełnie, jedynie poszarpane płaty mięśni utrzymały się szkieletu. Najgorsza była czaszka, pozbawiona skóry, z ironicznym uśmiechem odkrytych zębów. I jedyne oko wytrzeszczone paranoicznie, rozglądające się w poszukiwaniu jakiegokolwiek wsparcia.
Była sama. Nie miała nikogo. Jeśli chciała coś osiągnąć, musiała zrobić to samodzielnie.
Wyciągnęła kościstą dłoń w stronę wilka. Przerażone zwierzę zaatakowało i zatopiło kły w kościach jej ręki. Przytrzymała go drugą ręka, zbliżyła czaszkę do głowy wilka i spojrzała swoim okiem w żółte ślepia. Zaczęła pochłaniać energię zwierzęcia, jego duszę, siłę, chęć przetrwania. Obraz wilka zaczął się rozmywać, powoli zmieniał się w ruchliwą mgłę, która zaczęła tworzyć kokon dookoła jej postaci. A ona odzyskiwała chęć życia. Żądza zemsty, gniew, rozpacz mieszały się z drapieżnymi instynktami, brutalnością, bezwzględnością i potęgą natury w czystej postaci. Gdy wchłonęła wilka do końca, przestała aż tak przerażać. Jej zdruzgotane ciało, spalone resztki skóry i włosów, widoczne kości zakryte były kłębiącą się mgłą, w której momentami zobaczyć można było pysk wilka.
Ruszyła przed siebie. Szukała innych źródeł energii. Wyssała kilka przypadkowych gryzoni, parę czarnych kotów, rudego lisa, a nawet potężnego niedźwiedzia. Mgła dookoła jej szczątków gęstniała i rozrastała się, co większe istoty materializowały się przy jej nogach i towarzyszyły jej w wędrówce. Gdy spotkała pierwszego człowieka, nie miała litości. Był to stary włóczęga, który na chwilę przysiadł pod drzewem i zachłannie pił coś z butelki. Był łysy i pomarszczony, ale obdarzony gęstą, białą brodą. W jego oczach można było zobaczyć mądrość doświadczenia i zmęczenie światem. Gdy dostrzegł jej twarz, uśmiechnął się delikatnie. Spodziewał się ukojenia śmierci, wyciągnął do niej tęsknie ręce. Skazał się tym na niespokojną tułaczkę w poszukiwaniu zemsty. Jego niebieska, brudna koszula posłużyła jej do zakrycia twarzy, nie chciała, by ktokolwiek spoglądał w jej ocalałe oko w poszukiwaniu duszy.
Miała cel. Szła w konkretnym kierunku. Szukała go. Wyczuwała w powietrzu jego zapach. Słyszała nieustannie jego głos. Widywała go majaczącego gdzieś w oddali. Nie potrzebowała snu, nie czuła głodu i pragnienia. Chciała jedynie zemsty. Tylko to mogło przynieść jej ukojenie.
W końcu go odnalazła. Była potęgą, szkieletem otoczonym kłębiącymi się postaciami zwierząt. Po jednej stronie miała swojego wilka, który truchtał radośnie, rozochocony nadchodzącym polowaniem. Po drugiej kłębił się na czworakach starzec, który po czasie spędzonym w zwierzęcej energii, upodobnił się do hybrydowej bestii. Błękitna koszula falowała dookoła jej głowy, tworząc karykaturę aureoli. Materiał delikatnie opinał się na jej twarzy, można było dostrzec zarys jej nosa czy kości policzkowych.
Oniemiał, gdy ją taką zobaczył. Czuł podświadomie, że to ona. Nie dowierzał, że nie wybrała śmierci. Przeraził się, gdy dotarło do niego, po co go odszukała. Błagał i prosił, zapewniał o swojej miłości, przepraszał i korzył się. Odwoływał się do jej serca, tego co ich łączyło, nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego ją porzucił. Chciał spojrzeć jej w oczy, zapomniał, że jego kruk uraczył się jednym z nich. Rozwścieczyło ją to jeszcze bardziej. Chciała szacunku, uznania, pokłonów, a on nawet w skrajnym przerażeniu niszczył jej godność. Rozżalona chwyciła go za ramiona i niczym marionetkę podniosła do góry. Wtedy zaatakowały ją jego tatuaże. Tak jak poprzednio kruk i tygrys próbowały ją oddzielić od ich pana. Dziobały i gryzły, szarpały i drapały. Tym razem nie uległa. Wchłonęła je tak, jak poprzednie zwierzęta, wessała wszystkie jego tatuaże. A potem zaczęła pochłaniać jego.
Zatrzymała się nagle. Dotarło do niej, że wcale nie chce go w swoim wnętrzu. Gdy chciała być dla niego, w nim, w jego sercu, on ją odtrącił, skrzywdził i zostawił. Dlaczego więc ona miałaby trzymać go ze swoją duszą, ze swoimi zwierzętami w mgle potężnej energii? On ledwo oddychał w  jej ramionach. Już nie imponował. Chwila jej uwagi, a jego ciało drastycznie wychudło, skóra wyschła i zbrązowiała, włosy wypadły. Wyglądał potwornie, nędznie, pohańbiony i cierpiący. Pod niebieską szmatą uśmiechnęła się zadowolona. Tego chciała, tego potrzebowała, by pozbierać się i odzyskać chociaż część dawnej siebie. Była dumna ze swojego dzieła. Zapragnęła pokazać wszystkim hańbę swojej miłości.
Do teraz przemierza świat w podmuchach wiatru, w kłębach kurzu, otoczona orszakiem swoich zwierząt, do których żywi coś na kształt szacunku i przywiązania. Na rękach niesie zwłoki swojego mężczyzny, którego miała być częścią, który miał ją uzupełnić, a teraz spoczywa bezbronnie w jej ramionach brzydki, oblepiony robakami, gnijący i łkający, jedną dłonią zasłania sobie twarz w geście rozpaczy, ale i obronnym, jakby obawiał się kolejnych ciosów. Jej twarz nadal zasłania błękitna szmata, falująca w podmuchach wiatru. Intryguje i fascynuje. Jej kolor wydaje się taki niewinny przy całym tym obrazie.

piątek, 13 marca 2015

Gniew kobiety cz. 1

Pojawił się nagle, zupełnie niespodziewanie.
Wyłonił się z tłumu, z masy bez wyrazu. Z wrodzonym wdziękiem, perfidną pewnością, łobuzerskim uśmiechem. O mało imponującej posturze, natomiast z odurzającą charyzmą, wewnętrznym blaskiem, zniewalającym zapachu. Z kuszącą tajemnicą, czającą się w głębi jego oczu.
Ona na nikogo nie czekała. Była szczęśliwa w swojej samotności, stabilna w sztucznym bezpieczeństwie, nie zamierzała wpadać w otchłanie emocji. Silna i dumna, niezachwianie trzymała się wypracowanych zachowań, gnębiła słabości ukryta za maskami, których do końca nie rozumiała. Nie była na niego przygotowana.
Schwytał ją spojrzeniem. Usidlił uśmiechem. Zamknął w uścisku ramion. Pocałunkiem odebrał chęć ucieczki. 
Fascynacja. Inspiracja. Ciekawość. Niezaspokojone pożądanie. Rozkosze rozmów. Drażniące niedopowiedzenia. Zaskakujące podobieństwa. Niegasnące uśmiechy. 
Zatraciła się. Chciała być tylko bliżej i bliżej. Tylko z nim i tylko dla niego. Znać go najlepiej. Niczym szalony naukowiec, badała jego złożony charakter. Rozkładała go na czynniki pierwsze, zachwycała się każdą cząstką. Był nieskończony, nieskazitelny, pełen piękna i przyjemnego szaleństwa. Czasami miała wrażenie, że nie jest jedną osobą, ale skupiskiem niezwykłych charakterów. Zaskakiwał, kusił, nęcił, koił jej obawy i strachy miękkimi słówkami. Zafascynowana brała wszystko co jej dawał.
Pokazał jej tatuaże. Piękne, kolorowe, wykonane z mistrzowską precyzją zwierzęta, poruszające się drapieżnie wraz z ruchem jego mięśni. Pióra, łuski, sierść – wszystko lśniące, zachwycające i dające złudzenie realności. Godzinami wpatrywała się w jego artystyczne ciało, bez oporu dawała się wciągać w iluzję. 
Stał się jej marzeniem. Oddechem, bez którego nie mogła żyć. Magią, której szukała w niezadowalającej rzeczywistości.
Przestała czuć się sobą. Pragnęła być nim. Chciała zespolić się z jego różnorodnymi cząstkami. Chciała żyć wśród jego tatuaży. 
Nie miała pojęcia, co on myślał o niej. Czy cokolwiek do niej czuł. Nie interesowało jej to. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mógłby zrobić jej krzywdę. Że mógłby ją odtrącić. Stracić zainteresowanie. Porzucić. A jeśli był przy niej, niczego więcej nie było jej trzeba.
Przywiązała go do krzesła. Dłonie skrępowała długą liną, którą podwiesiła wysoko. Jego ręce luźno unosiły mu się nad głową. Był spokojny, zrównoważony, iskierki błyszczały zawadiacko w jego cudownych oczach, spodziewał się kolejnej zabawy, przyjemności, bliskości. Nie docenił jej fantazji ani determinacji. Ogromu jej miłości.
Zdziwił się na widok noża. Czyste, stalowe ostrze lśniło zimnym blaskiem. Skrzywił się, gdy wbiła mu ostry czubek narzędzia w nadgarstek. Zasyczał przeciągle, gdy pociągnęła rozcięcie po wewnętrznej stronie jego ręki. Krew zaczęła płynąć leniwie. Przy drugiej ręce krzyczał ze złości. Nóż przecinał jego tatuaże, rozdzielał nie tylko jego skórę, ale i ciała jego zwierząt. Połączyła rany rąk krwawą linią na wysokości obojczyka. Przy pociągnięciu noża w dół, pośrodku klatki piersiowej, prosto aż do pępka, nie odezwał się ani słowem. Patrzył jej w oczy z zawziętością i nienawiścią, na którą nie zasługiwała. Rozumiał jej działanie, a mimo to odrzucał jej uczucia, nie chciał ich, dawał do zrozumienia, że ona jest dla niego niewystarczająca. Usiadła mu na kolanach, oplotła jego tors nogami. Patrzyła na niego otumaniona miłością, nieświadoma odrzucenia. Przytuliła się do niego, wpasowała się w jego rany, przyłożyła swoje ręce do jego poranionych. Rozkoszowała się zapachem jego krwi i bliskością jego wnętrza. Zanurzała się głębiej i głębiej, ciało zaczęło wnikać w ciało, dusze zbliżały się do siebie coraz bardziej.
Zwierzęta na jego skórze poruszyły się. Samoistnie, bez jego udziału i nie były już tylko iluzją. Kruk wytatuowany na jego barku i szyi, oderwał głowę od jego ciała, wyrwał swoje skrzydła i zaatakował jej twarz. Dzióbiąc, dłubiąc, szarpiąc. Zaskoczona, nie miała jak się bronić, a za nic nie chciała odsunąć się od swojego ukochanego. Płaty skóry zwisały jej z policzków. Do kruka dołączył potężny tygrys i wgryzł jej się w ramię. Szarpnięciem łba oderwał ją od niego. Z nieprzyjemnym mlaśnięciem ona odkleiła się od jego wnętrza, od rany, która miała ich zespolić. Trzymała mocno rękami, ale zaatakowały ją jego węże, jaszczurki, a nawet słodkie koliberki, które tak uwielbiała. Pokonana spadła z jego kolan. Błagała o litość, przepraszała za swoją bezczelność i miłość. Tłumaczyła, że nie chciała zniszczyć jego niezależności, nie chciała go odebrać światu. Jedyne czego pragnęła to być jego częścią, choćby nic nieznaczącą. Być obecną w jego życiu, nawet jeśli ignorowałby ją nieustannie. Pomagać mu i pocieszać, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Zrezygnowała dla niego ze swojej siły, stabilizacji i szacunku do samej siebie. 
Myszy wyzwoliły mu ręce z więzów. Wstał z krzesła pełen pogardy i wstrętu. Kopnął ją od niechcenia, przewracając na plecy. Widziała, jak zadana przez nią rana się zasklepia, jak znów pojawiają się całe tatuaże, piękne i hipnotyzujące. A potem na jej twarz znów opadł kruk i wbił jej dziób prosto w oko, szarpał i wyłupił je. Zajadał się kawałkami jej twarzy, tak jak tygrys obżerał się resztą jej ciała. On patrzył bezlitośnie, niewzruszony jej udręką. W końcu znudzony, odwołał swoje pupile, które wchłonęły się w jego skórę. Poruszył zmysłowo ramionami, rozluźnił napięte mięśnie, odwrócił się od niej i odszedł. Jej truchło, poszarpane resztki, zbeszczeszczone ego, leżało niechciane na podłodze. Dookoła unosił się smród krwi, zwierząt i gnijącego trupa. Umierając, patrzyła jedynym ocalałym okiem, jak jej miłość odchodzi. Jak ją porzuca.

Cdn.

piątek, 20 lutego 2015

Równowaga lodu

Niewzruszona.
Nieporuszona.
Nieczuła.

Kobieta bez smaku, zapachu, wyglądu.

Niewarta zapamiętania.
Beznamiętna.
Skuta lodem.

Roztacza dookoła siebie nieprzyjemny chłód.

Znieczulona na świat.
Obojętna na ludzi.
Niezdolna do kontaktów.

O zimnym, przeszywającym spojrzeniu.

Nie pragnęła emocji.
Nie chciała uczuć.
Nie mogła rozbudzić w sobie pasji.

Była szczęśliwa w twardym lodowym kokonie.

Słowa nie sprawiały jej bólu.
Czyny nie mogły jej zranić.
Miłość nie dawała jej niczego.

Dążyła do nieistotnych celów z uporem gleczeru.

Zaskoczył ją.
Zupełnie się tego nie spodziewała.
Oniemiała.

Jego wygląd nie miał dla niej najmniejszego znaczenia.

Męski głos.
Głęboki tembr.
Niezapomniana, drażniąca chrypka.

Poruszył w niej wrażliwe struny.

Wzniecił iskrę.
Rozbudził ogień.
Wywołał pożar.

Stała bezradna w kałuży stopionego lodu.

Drżała wychłodzona.
Drgała wystraszona.
Dygotała w panice.

Zalał ją żar długo tłumionych emocji.

Płonęła.
Skóra skwierczała w ogniu.
Płuca dusiły się dymem.

Krzycząc z bólu, poddała się jego melodii.

Odszedł.
Wróciła pustka.
Przywołała lód z powrotem.

Ukryta we własnej głowie, tęskniła za gorącym szaleństwem.



wtorek, 20 stycznia 2015

Szaleństwo poranka

Budzę się zmęczona.
Przestraszona, zgnębiona, zagubiona.
Wyciągam spod poduszki książkę i tulę do niej twarz.

Wciągam jej zapach.
Dotykam jej stronic.
Uspokajam oddech.

Zwłoki, odcięte kończyny, pokrzywione ciała.
Potwory, monstra, niegościnne światy.
Spycham sny w głąb świadomości.

Wstaję i idę do łazienki.
Obrzydzenie ściska mi trzewia.
Bakterie, wydzieliny, smród.

Szoruję się mocno.
Skóra się łuszczy, włosy wypadają.
Umieram w każdej chwili.

Woda spływa po twarzy.
Oddech staje się znośny.
Wbijam paznokcie w ciało, ból dodaje otuchy.

Ruszam do kuchni.
Herbata i proste śniadanie.
Proste czynności przywracają równowagę.

Przeżuwanie.
Staram się nie myśleć o chemicznym procesie, jaki rozpoczęłam kęsem kanapki.
Ani o tym, że będę musiała to wydalić.

Wracam do pokoju.
Otwieram szafę.
Staram się ubrać.

Moje ciało jest blade i miękkie.
Obrzydliwe.
I bezbronne.

Zaciskam zęby.
Tak bardzo pragnę być w czymś innym.
W ciele umięśnionym, okrytym futrem, złączonym z naturą.

Oddycham głęboko.
Panicznie szukam kontroli.
Boję się własnej głowy.

Wychodzę z mieszkania.
Poranne powietrze, ćwierkające ptaki, słońce w liściach drzew.
Najgorsze już za mną.

czwartek, 15 stycznia 2015

Przypowieść o gwoździach

Szare, ciężkie chmury smętnie sunęły po niebie. Były bardzo nisko, zahaczały o szczyty budynków i dążyły do tylko sobie znanego celu. Obojętne na ziemskie sprawy, niewzruszone na wszelkie krzywdy. Płynęły przed siebie, odwracały wzrok w stronę kosmosu, gdzie działy się rzeczy piękniejsze.
Słońca nie było.
Świat pogrążony był w smętnym mroku. Powietrze było lepkie i gęste, nie przynosiło wytchnienia zadymionym płucom. Ptaki zniknęły, inne zwierzęta pochowały się w lasach i parkach. Drzewa chwyciły się za gałęzie i odgrodziły naturę od nadchodzącego szaleństwa.
Ludzie błąkali się bez celu. Beznamiętni, pozbawieni emocji, wyprani z życia. Potrącali się, odbijali od ścian, gromadzili się, jakby w poszukiwaniu odrobiny ciepła.
Rozległ się krzyk. Wysoki, przeraźliwy wrzask. Nie zdążył wybrzmieć do końca, gdy zagłuszyła go zgraja innych. Hałas osiągnął niewyobrażalną wysokość. Ludzie zaczęli poruszać się szybciej, wzbijali tumany kurzu w nieruchome powietrze. Nie było czym oddychać. Krzyki wwiercały się w głowę.
Rozległ się stukot młota. Pociągnął za sobą inne. W moment wszędzie można było zobaczyć, jak ludzie namiętnie wbijają sobie olbrzymie gwoździe w stopy. Przybijali się do wyschniętej ziemi, która chłonęła ich gorącą krew. Jęki zastąpiły wrzaski. Prośby i błagania mieszały się z płaczem i zgrzytaniem zębów. Rozpaczanie, zadręczanie się, pogrążanie w bezradności. Niektórzy rozdrapywali rany, które sami sobie zadali, tylko po to, by bolało jeszcze bardziej. Głupota, słabość, żałosna potrzeba pocieszenia. Ludzie przybici do rzeczywistości, pozbawieni możliwości wzlotu. Szara masa bez inicjatywy, pozbawiona siły i kontroli nad sobą.
Nie wszyscy dali się ponieść szaleństwu. Część uciekła, skryła się w ciemnych zakątkach i z niepokojem przyglądała się rozwojowi wydarzeń. Inni z perfidną dumą i bezczelnością przechadzali się między cierpiącymi. Czerpali radość z bólu i obezwładniającego smutku. Tańczyli między pogruchotanymi, krwawiącymi stopami. Brudne, zardzewiałe gwoździe oskarżycielsko wskazywały na niebo.
Młoty znów ruszyły. Tym razem pracowały w rękach psychopatów. Ich drwiący śmiech zagłuszał jęki i błagania o pomoc. Kolejne gwoździe były wbijane w dłonie bezsilnych. Jęki utworzyły jednostajny szum. Przybici zaczęli chwiać się równocześnie. Wprowadzili się w trans zupełnego otępienia. Otoczyli się aurą cierpienia. Nie szukali drogi wyjścia, poddali się. Ich twarze straciły jakikolwiek wyraz. Ślina wypływała z ich ust wraz ze skargami. Krew, łzy, ślina, pot. Zmieszane z suchą ziemią stworzyły lepkie, obrzydliwe błoto. Nękającym znudziły się gwoździe, zaczęli rzucać w cierpiących kamieniami.
Kilku przybitych zaczęło się szarpać, wić, walczyć. Zębami wyrywali sobie gwoździe z dłoni, lecz nie mogli poradzić sobie ze stopami. Ciągnęli za nogi z coraz mniejszą nadzieją. W cieniu nastąpiło poruszenie. Uciekinierzy naradzali się pośpiesznie. Wcześniej uznali, ze pomoc cierpiącym się nie należy. W końcu sami doprowadzili się do takiej sytuacji. Sami wywołali swój ból, sami wybrali cierpienie. Ale gdy nieliczni zaczęli walczyć, sytuacja się zmieniła. Starania należy doceniać. Chęć zmiany na lepsze daje wiarę postronnym. Uciekinierzy chwycili za siekiery.
Ruszyli stanowczo i bez współczucia. Zanurzyli się w poraniony tłum przytłoczony rzeczywistością. Psychopaci chcieli im przeszkodzić, lecz na widok zdecydowania i zacięcia na ich twarzach, wycofali się na swoje miejsca i kontynuowali swoją zabawę.
Pierwsza siekiera opadła. Trzasnęły kości, trysnęła krew. Ciało uwolnione od problemu uniosło się bezwładnie. Krew ciekła z nóg pozbawionych stóp. Ale rany się zagoją. Człowiek nauczy się żyć bez oparcia. Z chęcią walki, z motywacją może zdobyć wszystko. Uwolniony od ziemskich problemów, wyolbrzymionych drobiazgów, znów może marzyć. I wznieść wzrok ponad chmury.
Siekiery pracowały bez wytchnienia, ciała unosiły się uwolnione. Ale to i tak było za mało. Jęki nadal wybrzmiewały, szlochy i błagania otumaniały. Cierpiący pozostali na swoich miejscach za towarzystwo mając zmasakrowane, odcięte stopy.
Stare, zardzewiałe gwoździe wskazywały niebo. Gdzieś tam czekały gwiazdy.