sobota, 5 kwietnia 2014

Piękno

Jesteśmy ludźmi. Wszyscy.
Rodzimy się w otoczeniu śluzu, krwi i krzyku. Żyjemy pośród zapachu potu swojego i innych.
Nasze ciała wydzielają przeróżne substancje o różnych konsystencjach. Ślina, kwas, żółć, mocz, kał.
Pot, łój, łzy.
Paznokcie, włosy, zęby.
Cały proces napędza utlenowana krew. Tłuszcz, śluz, sperma.
Łupież, wysypki, wypryski, strupy, narośle, ropa.
Pulsujący rytm krwi napełnia wszystko życiem. To skomplikowany, niebywale złożony proces.
Ten natłok obrzydliwości ma w sobie coś pięknego.
A jednak wciąż nam mało. Dorzucamy więcej substancji w odpowiednie miejsca. Wstrzykujemy, wciągamy, rozcinamy, naciągamy, zszywamy.
Przyprawiamy głowy o zawroty.
Znieczulamy nerwy chwilowo lub na zawsze.
Cierpimy ból od nienaturalnych ciężarów.
Dążymy do piękna.
Chudniemy, golimy, modyfikujemy. Malujemy twarze, poprawiamy włosy, nerwowo spoglądamy w lustra. Jednak pomimo tych wszystkich sterylnych zabiegów, nasza biologiczna obrzydliwość pozostaje nienaruszona. Nasza skóra łuszczy się regularnie i błyskawicznie odradza. Mięśnie pracują kurcząc się i rozciągając. Podnoszą tym temperaturę ciała, które chłodzi się w jedyny znany mu sposób. Żyły i tętnice pulsują od przepływającej krwi. Narządy wewnętrzne nieustannie pracują wydzielając niezbędne enzymy i hormony. Chrząstki trzeszczą przy ruchach twardych kości.
Nie ma pięknych ciał. Wszyscy jesteśmy obarczeni obrzydliwością.
Skupiamy się na sprawach nieistotnych, nietrwałych, kruchych. Co by zostało, gdyby...
... naskórek z szelestem złuszczyłby się całkowicie. Jego jasne fragmenty sfrunęłyby na ziemię, zaspokajając wygłodniałe roztocza. Później ze słodkim mlaśnięciem oddzieliłaby się od mięśni skóra właściwa. Elastyczne płaty upadając ułożyłyby się na różnorakie sposoby. Harmonijki, rulony, poszarpane ochłapy. Żyły wypełnione krwią błyszczałyby kusząco. Byłyby takie soczyste. Po spuszczeniu juchy do paru wiader, byłyby już tylko smętnym przypomnieniem tych niesfornych żył z niewysmażonych kotletów. Krew wesoło chlupocząca w wiadrach, drwiłaby również z mięśni. Odbarwione, pozbawione motywacji, byłyby cieniem dawnego symbolu siły i potęgi. Dołączyłyby do skóry jako kawałki zwykłego, żylastego mięsa. Narządy wewnętrzne, teraz już niczym nieprzytrzymywane, wypadałyby z głuchymi plaśnięciami ze szkieletu.
Kilometry jelit.
Drobne nereczki i obły płat wątroby.
Trzustka, grasica, żołądek z przełykiem.
Płuca z tchawicą.
Serce w worku.
Dwie gałki oczne, a za nimi galaretowaty mózg.
Kości z trzaskiem połamałyby się i dołączyły do reszty. Powstałaby szara, trzęsąca się breja.
By przywrócić koloryt, należałoby wylać krew. Spływająca z wysoko zawieszonych wiader, nadałaby nędznemu obrazowi majestatu i artyzmu. Jej pojedyncze krople odrywałyby się od strumienia w poszukiwaniu samotnych przygód. Czerwień mieniłaby się mnóstwem odcieni i poniosłaby szare ochłapy w stronę śmierci?
Co by pozostało?