wtorek, 30 grudnia 2014

Mrok kryje wiele tajemnic. Władca dusz.

Dla Innego.


Krążyły o nim opowieści.
Kuszące. Zachwalające. Z posmakiem tajemnicy.
Wyłonił się z mroku.
Elegancki. Pewnym krokiem. Błysnął uśmiechem.
Nachylił się. Ucałował w policzek. Owionął zapachem drogich perfum.
Tylko oczy pozostawały zimne. Mową ciała wyrażał ciepło, zaangażowanie i pozytywną energię. Zamykał się w wewnętrznej twierdzy, nie dopuszczał do swojego środka. Jednocześnie kusił swoją tajemnicą, częstował jej kawałeczkami, z wyższością przyglądał się uwielbieniu maluczkich.
Wysoki, niesamowicie przystojny, perfekcyjny. Blada cera kontrastująca z ciemnym brązem jego starannie zaczesanych do tyłu włosów. Ostre, wyraziste rysy twarzy świadczące o szlachetności, mądrości, ale i skłonności do melancholii. Wypielęgnowane dłonie o długich palcach, mocne mięśnie gładko poruszające się pod skórą, drwiący uśmiech krwistych ust. Zawsze elegancki, ubrany w trzy-częściowy garnitur, zwykle w ciemnych kolorach. Dla obcych wyniosły, bliskich karmił swoim sercem. I tylko oczy pozostawały zimne.
Pomimo ukrytego w nich lodu, niezwykle przyciągały uwagę. Magnetyczne, przeszywające, głębokie. W różnych kolorach, lewe granatowe, prawe szmaragdowe. Zadziwiające.
Zrodzony dla bólu. Odrodzony ze słabą radością życia.
Płonął, spalał się. Zawsze w pogoni za doskonałością i romantyczną miłością, w wiecznej ucieczce przed samotnością i śmiercią. Nie bał się bólu. Pragnął go, doszukiwał się w nim życia, samoświadomości, słusznego utrapienia. Spijał komplementy do nieprzytomności, wchłaniał zachwyty nieumiarkowanie, łaknął dotyku i bliskości ciągle nienasycony.
Błądził. Gubił się. Tworzył. Zaraz potem niszczył. Pięknie łączył słowa. Wyplatał z nich przyjemne wzory, miękko otulał nimi słabych, silnych traktował z szacunkiem, jak równych sobie i rzucał im dosadną prawdę prosto w twarze.
Tkał iluzję intymności, by chronić swoje tajemnice.
Pokochałam go. Z pełną świadomością beznadziejności tego uczucia. Pociągała mnie jego głębia, niezmierzony ból i wiekowa mądrość. Chciałam być blisko. Chciałam mu pomóc, ukoić, uspokoić. Rozniecić tą tlącą się iskierkę radości. Przepadłam w mroku. Potrzebowałam oddechu, czasu, zrozumienia. Odeszłam. Porzuciłam. Zniknęłam dla niego.
Byłam kolejną, która nie wytrzymała. Niegodną, słabą, godną jedynie pożałowania. Wbiłam mu sztylet w pierś i zostawiłam konającego. Uważałam się za kogoś wyjątkowego, silniejszego, być może nawet lepszego od wszystkich. Byłam dumna i wyniosła. Tak bardzo pragnęłam być niepowtarzalna. Uwierzyłam, że potrafię go uratować. To upewniłoby mnie w wyimaginowanej wspaniałości.
Odeszłam jak najzwyklejsza, marna osoba. Jak każdy.
Nie zauważyłam czegoś. Gdy zabrakło go u mego boku, moja dusza zaczęła krzyczeć. Tłukła się w okowach mojego ciała, wyrywała się do czegoś, rozpaczała po nieokreślonej stracie. Z czasem zmarniała, skuliła się gdzieś w głębi umysłu i niedostrzegalnie łkała. Zapomniałam o niej, tak jak zapomniałam o nim. Jedynie w czasie pełni księżyca, spowita bladoniebieskim blaskiem, wyłam rozpaczliwie do czarnego nieba.
Wyłonił się z mroku. Podczas pewnej pełni, gdy klęczałam na twardej ziemi i wpatrywałam się zahipnotyzowana w srebrny dysk, pojawił się znikąd. Poczułam od razu jego piękne perfumy, potężną energię i swoją duszę. Zerwała się gwałtownie i ruszyła w jego stronę. Poderwałam się, podbiegłam do niego i padłam do jego stóp. Błagałam płacząc, korzyłam się szczęśliwa, że znów jest przy mnie. Poczułam jego rękę na moich włosach, spojrzałam w górę i utonęłam w tym lodowatym morzu. Poczułam w nich radość, miłość i ogrom żalu. Jego rozpacz i rozczarowanie zalały mnie. Zakrztusiłam się, upadłam na plecy, zaczęłam drgać spazmatycznie. Nagle wszystko ustało. Odetchnęłam, ociężale podniosłam się, a moja dusza zaczęła tańczyć. Odważyłam się spojrzeć w jego stronę, stał wyniosły z ręką wysuniętą przed siebie. W jego dłoni wirowała kula niebieskiej energii. Skrzyła się, strzelała wyładowaniami. Nie mogłam oderwać od niej oczu. To byłam ja. Moja część. Mój kawałek. Mój brakujący element. Coś czego potrzebowała dusza we mnie, by znów być pełną i spokojną.
Nie zamierzał mi tego oddać. Patrzył z wyższością na moją tęsknotę. A potem zanurzył swoją piękną twarz w cząstkę mojej duszy. Niebieska energia wlała mu się do ust, zapchała nos, wdarła się do oczu. Odchylił głowę do tyłu, rozłożył szeroko ręce, odetchnął w ekstazie. Elektryczne blaski  zniknęły. Teraz byłam jego częścią.
Zaczął tańczyć. Na początku spokojnie, poruszał się jakby smagany wiatrem. Coraz energiczniej giął się we wszystkie strony, ręce pływały unoszone niewidzialnymi falami. Nogi zaczęły wystukiwać niespokojny, szybki rytm. Nie mogłam mu się oprzeć. Wciąż roztrzęsiona, wstałam i dołączyłam do niego. Chwycił mnie silnie, władczo przyciągnął do siebie. Wirowaliśmy razem, unosiliśmy się ponad świat. Wieczny władca i jego zdradziecka poddana. Tańczyliśmy coraz gwałtowniej, nie mogliśmy złapać oddechu, żadne z nas nie zamierzało przestać. Zachłannie nurzaliśmy się w sobie. Zaczęliśmy się przenikać, aż w końcu staliśmy się jednym. Hybrydą o nieokreślonym wyglądzie. Byłam nareszcie w całości. Szczęśliwa. Wyjątkowa. I nic więcej się nie liczyło.
Obudziłam się obolała następnego wieczora. Leżałam brudna na środku przeoranego pola. W zasięgu wzroku nie miałam nic konkretnego. Jedynie połacie nieskończonej ziemi. Byłam sama, porzucona, zagubiona bezgranicznie. Nie wiedziałam, w którą stronę się udać. Zmrok zapadał szybko, coraz mniej widziałam. Pojawił się księżyc, otulił mnie swoim blaskiem. Postanowiłam zaczekać, być może ratunek nadejdzie z mroku. Nie myliłam się.
Ale nie wyłonił się tak jak zawsze. Nadal elegancki i piękny, ale przestraszony i jakby zgnębiony. Nie był sam. Za nim kroczyła bogini. Była olśniewająca, spowita w najgłębszą czerń, mocno kontrastującą z jej białą cerą. Jej czarne, proste włosy unosiły się dookoła głowy poruszane energią wszechświata. Jej twarz nieustannie się zmieniała. Młoda i piękna, w następnej chwili była złą staruchą. Sunęła w powietrzu, jakby w ogóle nie dotykała podłoża. Nie rozglądała się, nie rozpraszała, dążyła do celu. On szedł przed nią, niepewny, niespokojny i przytłoczony jej obecnością. Niósł ogromną kosę, w której ostrzu odbijało się światło księżyca. Rękojeść kosy była wykonana z czarnego, starego, powykręcanego drewna. Broń musiała należeć do kobiety. On pozbawiony był tej aury tajemniczości, którą miał zawsze. Zrozumiałam, że był jej podwładnym, spętanym niewolnikiem bez możliwości ucieczki. A ja należałam do niego.
Stanęli nade mną. Jego twarz wykrzywiona była bezbrzeżnym smutkiem, jej opanowana była przez głód i żądzę. Nagle za jej plecami rozłożyły się olbrzymie skrzydła, otulone kruczymi piórami. Przysłoniły księżyc, dla mnie nastał nieprzenikniony mrok. Zauważyłam jedynie krótki błysk ostrza kosy, usłyszałam świst opadającego ostrza. Moja głowa upadła miękko, oddzielona od reszty ciała. Krew trysnęła, czarna bogini gwałtownie pochyliła się nad moim truchłem i zachłannie zaspokoiła swoje pragnienie. Podniosła się zadowolona, strużka krwi wypłynęła jej z kącika ust. Starła ją palcem, zlizała z lubieżnym uśmiechem. Podniosła kosę, uderzyła skrzydłami i odleciała w ciemność. On schylił się i podniósł moją głowę. Przyłożył swoje czoło do mojego i trwał tak chwilę. Później upuścił ją, odwrócił się i nie oglądając się za siebie odszedł w swój bezpieczny mrok.
Nigdy nie dowiedziałam się, kto mnie ściął.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Trzy walkirie

Z dedykacją dla Niny, Skowronka i Pyrki.

Puchnę. Moja skóra sinieje. Żyłki pękają. Skóra trzeszczy. Puchnę. Nadymam się. 
Słońce wisi wysoko na niebie. Jednak nie jest gorąco ani jasno. Światło jest stłumione cienką warstwą chmur. Wszystko wydaje się szare i nijakie. Dookoła mnie rozlega się ponure pustkowie, spękana ziemia błaga o odrobinę wody. Nie ma nic, oprócz robactwa. Małych, czarnych, latających stworzeń, które kąsają i irytująco brzęczą. Nie odpuszczają, krążą wokół doprowadzając do szaleństwa. Nie można się ich pozbyć.
Ledwo stoję. Jestem obrzydliwie gruba, tworzę jednolitą górę ciała. Pod sinoniebieską masą, kiedyś będącą brzuchem, coś się porusza. Ciało w tym miejscu nadyma się bardziej, momentami skóra miejscami naciąga się mocnej, jakby coś kopało ją od środka. Pulsuje, faluje, drga. Przewracam się na plecy. Nie jestem w stanie utrzymać swojego olbrzymiego cielska w pionie. Stworzenie w brzuchu podrywa się gwałtownie. Skóra rozciąga się, pojawiają się pęknięcia. Gorąca krew spływa mi po bokach. Do rany zlatują się robaki. Wsysają się, pchają do środka, rozrywają po kawałeczku. Jakby chciały pomóc uwolnić się temu stworzeniu ze środka, które szarpie się desperacko. Mocne szarpnięcie, mój krzyk i szponiasta ręka wyłaniająca się z mojego wnętrza. Jest koścista, granatowa, pokryta śluzem. Robaczki podrywają się spłoszone. Pojawia się druga ręka, coś większego chce się wydostać. Pękam wzdłuż, rozpadam się, a do moich tłustych resztek zlatują z powrotem robaki. Na moim miejscu stoi niski, przeraźliwie chudy stwór, pokracznie skrzywiony. Zgarbiony, granatowy, pokryty guzkami wzbudza dreszcze obrzydzenia. Jego długie ręce zwisają smętnie po bokach, olbrzymie dłonie szurają po ziemi. Wielka głowa osadzona na chudej szyi opatrzona jest wielkimi nietoperzowymi uszami, porośniętymi rzadką sierścią. Olbrzymie wyłupiaste oczy rozglądają się czujnie, z otwartych ust wystają świńskie zęby i wylewa się ślina. Nagle gdzieś z zapadniętej piersi wydobywa się rechot, opętańczy, podły chichot. Robactwo wiruje dookoła. 
Niebo pęka trzy razy. Chmury rozstępują się, błękit nieba nieśmiało się przedziera. W miejscu zetknięcia się horyzontu z pęknięciami pojawiają się postacie. Każda z innego świata, każda inna, na ratunek jednej osobie. Trzy damy, wojowniczki, walkirie. Kierują się w stronę potwora, emanując blaskiem i siłą. Każda z nich wnosi odrobinę życia do mojej krainy.
Z prawej strony nadchodzi wysoka, umięśniona kobieta w czerni. Porusza się pewnie, wznieca kurz uderzeniami ciężkich, wysokich glanów. Jej czarne, wąskie spodnie spięte są ciężkim paskiem z ćwiekami. U boku kołysze się zwinięty srebrny łańcuch. Na pokaźnym biuście opina się czarny top odsłaniający płaski, umięśniony brzuch. Ramiona okrywa długi, skórzany płaszcz bez rękawów. Jego poły unoszą się za kobietą niczym krucze skrzydła. Na jej lewym ramieniu widnieje tatuaż wielkiego wilka szczerzącego kły. Jej twarz jest piękna w surowy, pierwotny sposób. W jej rysach można dostrzec wojowniczy zapał, niepowstrzymany gniew i gorącą namiętność. Jej usta w każdej chwili są gotowe są rzucić sarkastyczną uwagę. Gęste, czarne jak noc włosy ułożone są w krótkiego irokeza, pojedyncze pasmo opada zawadiacko na jej czoło. Prawe ucho przyozdabia wilczy kieł. Jednak do wizerunku groźnej, agresywnej metalówy zupełnie nie pasują łagodne niebieskie oczy, które lśnią iskierkami rozbawienia. 
Po lewej stronie sunie zima. Piękna i chłodna, niedostępna i wyniosła. Królowa śniegu o srebrzystych włosach opadających na blade, odsłonięte ramiona. Biały, błyszczący drobinkami lodu gorset ciasno opina jej talię, biodra otacza prosta suknia do ziemi z długim trenem. Kobieta nie porusza się normalnie, wygląda jakby sunęła w powietrzu, jej suknia skrzypi delikatnie niczym deptany śnieg. Na dłonie naciągnięte ma długie za łokcie, koronkowe rękawiczki. W jednej ręce trzyma sztylet osadzony w kryształowej rączce. Ramiona, szyję, dekolt ma odsłonięte, by zachwycały swoją delikatnością. Jej twarz wyraża chłód, ale i wielką siłę. Kobieta jest pełna rezerwy, wycofana, pozornie krucha, ale w jej bladoniebieskich oczach widać nieugiętą stal. Jej brwi i rzęsy są białe, prawie przeźroczyste. Tylko nieliczni wiedzą, że pokrywają je niepowtarzalne, maleńkie śnieżynki.
Pośrodku żwawym krokiem porusza się trzecia kobieta. Rude włosy upięte ma w misterny kok, pojedyncze niesforne pasma łaskoczą ją po twarzy. Jej duże niebieskie oczy, okolone wachlarzem czarnych rzęs, bystro lustrują otoczenie. Jej duży biust uwięziony jest w brązowym, skórzanym gorsecie i faluje kusząco, jakby w każdej chwili mógł się uwolnić. Na jej szyi spoczywa wielki krwistoczerwony klejnot, będący zaklętym sercem jej ukochanego. By iść szybciej, kobieta obie ręce zanurzyła w obszerne fałdy swojej wiktoriańskiej spódnicy, którą z trudem uniosła odsłaniając pantofelki. Jako jedyna wydawała się poddenerwowana i czymś przejęta. 
Docierają do obrzydliwego potwora jednocześnie. Ten charczy na nie, wymachuje niezgrabnym cielskiem, wykrzykuje niezrozumiałe rzeczy i pluje dookoła siebie śmierdzącą śliną. Ruda krzywi się nieznacznie, Czarna unosi kącik ust w kpiącym uśmieszku, Biała kręci głową rozczarowana. Spoglądają na siebie i nagle rozpoczyna się akcja. Srebrny łańcuch podrywa się w powietrze, gdzie formuje się w lasso i opada na stwora. Sprawne i silne ręce Czarnej umiejętnie oplatają łańcuchem wierzgającego stwora. Kobieta szybko zachodzi potwora od tyłu i mocniej zaciska swoją broń na jego szyi. Ten zaczyna się dusić, ślina spływa mu niepowstrzymanie z gęby, Czarna pozostaje niewzruszona. Ruda w tym czasie podwija swoją obszerną spódnicę, eksponując długie zgrabne nogi w ciemnych pończochach zakończonymi falbaniastymi podwiązkami. To właśnie tam przymocowane ma maleńkie fiolki z różnymi rodzajami trucizn. Wybiera jedną i energicznie podchodzi do unieruchomionego stwora. Odkorkowuje fiolkę i wylewa substancję prosto do koszmarnej gęby poczwary. Reakcja jest natychmiastowa. Skóra potwora twardnieje niczym skorupa i zaczyna pękać. Czarna z Rudą odsuwają się robiąc miejsce Białej. Ta podchodzi ze swoim sztyletem i spogląda na bestię. Nagle pośrodku jej piersi pojawia się ciepłe, pomarańczowe światło. Jest pełne miłości i otuchy, przepływa do ramienia kobiety i spływa do kryształowej rękojeści sztyletu. Biała unosi go wysoko nad głowę i gwałtownie uderza nim pomiędzy nietoperzowe uszy stworka. Ten rozpada się na kawałeczki uwalniając mnie ze swojego środka.
Leżę bezsilna na spękanej ziemi. Jestem zupełnie naga. Trzy kobiety klękają przy mnie. Każda tuli mnie przez chwilę do swojej piersi, każda oddaje mi część siebie, bym mogła szybciej złożyć się w całość. Wstaję znów silna, pełna energii i woli walki. Brązowe bujne włosy opadają mi na ramiona. Tworzę sobie przyjemne puszyste futro, otulające tors i kończące się przed kolanami. Mam w nim pełną swobodę ruchu, mogę biegać, skakać, wspinać się bez obaw. Spoglądam na kobiety moimi czarnymi, pozbawionymi białek oczami, przypominającymi dwie otchłanie. 
Jestem im niezmiernie wdzięczna. Kocham je. Są przy mnie. Wspierają mnie. Troszczą się. Zawsze będą. 
Ale nie pomogą mi z robactwem. Z nim muszę uporać się sama. Prostuję z trzaskiem swoje palce. Każdy z nich zakończony jest czarnym pazurem, niebezpiecznie ostrym, lekko zakrzywionym. Robactwo przysiadło zaniepokojone na sąsiednim głazie. Płoszę je potężnym rykiem, ciemna chmara wzbija się w powietrze, chaotycznie i głupio wpada w moje pazury. Przepołowione pancerzyki upadają bez życia. Części udaje się uciec, wrócą kiedyś z nowymi siłami. Ale teraz mogę zająć się sobą.
Wbijam bose stopy w ziemię, ręce wyciągam wysoko do nieba. Energia świata gromadzi się we mnie, jest do mojej dyspozycji. Pobieram również resztki życia z robactwa. Przywracam dookoła siebie dżunglę, moją krainę, mój dom. Wszystko rośnie błyskawicznie, po chwili nie ma śladu po spękanej pustyni. Wszystko jest zielone, soczyste, pełne radości. Padam wykończona. Walkirie podnoszą moje bezwładne ciało i zanoszą w bezpieczne miejsce wśród korzeni wielkiego drzewa. Całują mnie delikatnie w czoło i odchodzą do swoich pęknięć w niebie. Każda bez problemów przenosi się do swojego świata. Muszą zmagać się ze swoimi podłymi robakami. Ale wiedzą, że przy każdym problemie czy załamaniu, przybędę im pomóc. 
Gdy zatrzaskują się za nimi szczeliny światów, w mojej dżungli spada deszcz. Słychać głębokie westchnienie lasu, drzewa wyciągają liście po życiodajną wodę. Zasypiam spokojna.

czwartek, 27 listopada 2014

Dramatyczne rozwody

Mdli mnie. Brzuch twardnieje wraz z mocniejszym napięciem mięśni. Przełyk zapchany jest cuchnącą mazią, która ciśnie się na zewnątrz. Krztuszę się. Nie mogę oddychać. Zginam się w pół. Pluję i charczę. Włosy opadają mi na twarz. Jedną ręką je odgarniam, drugą wkładam do ust i drażnię podniebienie. Brzuch zaciska się spazmatycznie.
Z moich ust w końcu bluzga czarna smoła. Rozpryskuje się o podłogę, ochlapuje moje bose stopy. Resztki czarnej substancji spływają mi po brodzie i leniwie skapują na białą suknie. Odchylam głowę i wzdycham z ulgą. Toksyczny, charakterystyczny smród smoły otacza mnie kleistym kokonem. Ale w końcu czuję ulgę. Odzyskałam spokój. Teraz mogę się mścić.
Patrzyłeś tak natarczywie, że musiałam zwrócić na ciebie uwagę. Piękne oczy, głęboka dusza. Radość, pewność, morze bólu. Szaleństwo berserka, mądrość i złożone piękno. Miłość do lasu, majestat i siła dorodnego jelenia. Otwarta księga, niewiele byłeś w stanie ukryć. W twoich oczach widać było wszystko. Ale nie próbowałeś uciec. Byłeś zaintrygowany. Chciałeś wiedzieć więcej. Pokazałam ci kawałek mojej duszy. Spojrzałeś, doceniłeś, obiecałeś wrócić. Deklarowałeś chęć poznania kolejnej mej części. Zniknąłeś niczym cień w południe. Nie szukałam cię.
A powinnam była. Zamiast dusić gniew w sobie, powinnam odnaleźć cię i od razu zapewnić sobie ulgę. Ale mam czas. Nietrudno cię odszukać, nietrudno cię zwieść. Nie spodziewasz się bólu. Uśmiechasz się rozbrajająco, nonszalancko wypijasz łyk piwa. Twoje silne ciało jest rozluźnione, a mimo to, wbicie ci noża w poranione serce nie jest łatwe. Szarpiesz się, krzyczysz zdziwiony, krew wypływa z ciebie leniwie. Kawałki twojego pokruszonego serca wysypują się z rany. Miałam je naprawić. Miałam być plastrem. Niefortunne określenie. Umierasz pokonany, zawiedziony ale niejako z ulgą. Wbijam ci nóż w gardło. Z trudem przecinam żyły, tętnice, ścięgna, tchawicę. Nie śpieszę się, cieszę się każdą twoją krzywdą. Mogłabym odrąbać ci głowę. Twój mózg mnie zafascynował, lecz miękki charakter i mdłe uczucia kompletnie go stłumiły. Jednak nacinam szyję tylko do tego stopnia, by wyjąć przez otwór twój język. Słowa wylewały się z ciebie strumieniami. Tumaniły, czarowały, kłamały. Twój język zwisa niczym niecodzienny krawat. Jak elegancko. Tnę go jeszcze na cienkie paski, by dopełnić wizji. Rozdrabniałeś się, gardziłeś politykami, a sam upodabniałeś się do nich. Zabrakło ci tylko odrobiny perfidii.
Odchodzę uwalona krwią ale szczęśliwa.
Czas na większą rozgrywkę. Bolesną, splątaną, kłopotliwą. Nigdy do końca nie zrozumiałam, czy cię kochałam. Ani po co z tobą byłam. Pokroiłeś mnie na kawałki, raniłeś okrutnie, a ja nawet tego nie zauważyłam. Instynktownie próbowałam uciekać, a potem naiwnie wracałam. Aż w końcu pogrążyłam siebie, by się uwolnić i odzyskać. Wyrządziłeś mi ogromną krzywdę. Zbierałam swoje kawałki długo, odzyskiwałam swoją wartość dwa razy dłużej. W końcu powstałam i wróciłam do życia. Przynajmniej starałam się. A ty znów się pojawiłeś. Znów zgnębiłeś, zbluzgałeś, skopałeś. Cios za ciosem, by udowodnić, że twoja miłość jest jedyną prawdziwą. Broniłam się, gryzłam i drapałam, jednak znów poruszyłeś struny w moim sercu. Nie pozwolę ci znowu na to.
Nie muszę cię otumaniać czy ogłuszać. Jak zwykle zataczasz się pijany, trawiasty dym otacza twoją głowę. Żałosny obraz rozpaczy.
Śmiejesz się, gdy odrąbuję ci dłonie i stopy. Wrzucam je do plastikowego kubła na śmieci. Kroję cię na kawałeczki. Zirytowana twoim naćpanym śmiechem odrąbuję ci głowę. Przyglądam się twojej twarzy, teraz spokojnej i niegroźnej, całuję cię w usta. Ostatni raz. Szkoda. Na szczęście. Głowa ląduje w kuble. Pracuję bez wytchnienia. Piłuję kości, kroję mięso, wbijam się w skórę. Pieczołowicie umieszczam twoje ciało w pojemniku, który zamykam i owijam folią. Gdy zaczniesz gnić, wytworzy się mały mikroklimat. Twój tłuszcz pokryje kości miękkim woskiem. Robaki znajdą drogę. Nikogo już nie skrzywdzisz, nikogo nie zmartwisz. Śmierdzieć zaczniesz dużo później.
Kolejny ciężar z serca. Czas na deser.
Jesteś moim przyjacielem i kocham cie, choć nie możesz w to uwierzyć. Jest to prosta miłość do drugiego człowieka, pełna szacunku i wdzięczności. Nie ma w niej namiętności i oddania. A ty mimo to ją odrzucasz. Komplementujesz, wspierasz, a potem wbijasz nóż. Nie akceptujesz mnie do końca. W jakiś sposób mną gardzisz. Nie podoba mi się to.Przez ciebie też potrafię dusić się gniewem. Potrafisz dobierać słowa. I to w bardzo dosadny sposób. Lubimy ze sobą rozmawiać, a jednak nie masz do mnie pełnego szacunku. A mimo to nie potrafię cie ukarać. Nie chcę cię zabijać. Dlatego pozwolę ci odejść. Ale przy następnej okazji, zapoluję na ciebie.
Oczyszczona wracam do domu. Zmywam z siebie brud, podpalam białą suknię uwaloną krwią i smołą. Czuję się zdrowa i czysta. Oddycham swobodnie. Biorę na ręce puchatego kotka, który z przyjemnością się we mnie wtula. Uwielbiam koty. Są piękne, z pozoru delikatne i bezbronne, z charakteru niepokonane i zdecydowane. Mój kociak jest młody, ufny, a jednocześnie silny i twardy. Chce mnie chronić, chce bym była bezpieczna. Gładzę jego lśniące futro. Jego blask przypomina mi mój palący gniew. Jednak tłumię go w sobie. Nie jest teraz potrzebny.
Kocie oczy wpatrują się we mnie w mroku.


Drugie morderstwo na podstawie historii Brookey Lee West.

czwartek, 23 października 2014

Szklane strachy

Tytuł stworzony przy współpracy z Niną. 


Nie radzę sobie z nimi.
Przyznaję się szczerze i otwarcie.
Po prostu sobie nie radzę.

Nie wiem, od czego to zależy.
Nie wiem, kiedy się zaczęło.
Nie wiem, czy inni też to czują.

Boję się ich.
Ten strach jest ukryty głęboko pod skórą.
Pojawia się, gdy nagle, niespodziewanie gaśnie światło.

Możliwe, że chodzi o kształt.
Może to przez to, że nie wiem na jakiej zasadzie działają.
Albo boję się tego, co je rozświetla.

Przerażają mnie żarówki.
Nie lubię ich dotykać, wkręcać, wykręcać, kupować.
Supermarketowe półki wypełnione rzeszą żarówek, paraliżują mnie.

Ale one mają do mnie zadziwiającą cierpliwość.
Spokojnie i bez krzyku czekają, aż zbiorę się w sobie.
Nie wiercą się, nie komplikują, gdy drżącymi dłońmi próbuję zapewnić im energię.

Są wyrozumiałe.
Chłodne.
Pozbawione uczuć.

Z ludźmi sobie radzę.
Rozumiem ich.
Radzę sobie.

Wiem, jak działają.
Wiem, co ich napędza.
Wiem, że nie wszyscy czują to samo.

Nie obchodzi mnie ich materialny kształt.
Wystarczy mi spojrzenie głęboko w oczy i dostrzeżenie duszy.
Ich uczucia mnie zalewają ale potrafię je rozplątać.

Niespełnione marzenia.
Skrzywione rodziny.
Złamane miłości.

Niezaspokojone ambicje.
Nieujarzmione lęki.
Kujące nienawiści.

Ale ja mam do nich cierpliwość.
Potrafię spokojnie i bez pośpiechu ich wysłuchać.
Nieruchomo wpatruję się w ich oczy, zapewniając im całą moją uwagę.

Delikatnie się uśmiecham, zachęcając do zwierzeń.
Nie oburzam się.
Nie bywam zgorszona.

Jestem wyrozumiała.
Pozostaję chłodna.
Bez swoich uczuć.

Ludzie sobie ze mną nie radzą.
Boją się mnie.
Nie wiedzą, jak działam.

poniedziałek, 20 października 2014

Powrót do domu

Dziękuję Mona, za przywrócenie mi wiary w sens pisania.
Dziękuję Mamie, za zabranie mnie do lasu.


Bierzesz głęboki oddech. Rozluźniasz szyję, barki, ramiona. Wypuszczasz powietrze. Uspokajasz się, relaksujesz. Jesteś bezpieczny. Jesteś w domu. Otwierasz oczy.
Gęsty, mroczny las wita cię drewnianymi ramionami. Delikatna mgła unosząca się tuż nad ziemią, leniwie sunie pomiędzy konarami. Wilgoć i świeżość wdychanego powietrza przyprawia cię o przyjemny zawrót głowy. Robisz krok naprzód i już wiesz, że kochasz to miejsce, przynależysz do niego całym sobą. To twój dom, prawdziwy dom. Przestajesz udawać, przestajesz się bać, puszczasz spięte nerwy. Padasz na kolana. Mech tworzący zielony, soczysty, miękki dywan, łaskocze twoje bose nogi. Radosny śmiech wydobywa się z głębi twojej piersi i niknie echem w przestrzeni. Zanurzasz dłonie w mchu, docierasz do zimnej gleby. Wbijasz w nią palce, coraz głębiej i głębiej. Masz ją między palcami, pod paznokciami, drobne robactwo łaskocze wierzch twoich dłoni. Przeszywa cię dreszcz. Czujesz to, energię pulsującą pod rękami, orzeźwiającą moc Ziemi. Jest tam, czeka na ciebie i gdy jej pozwalasz, wlewa się w ciebie potężną falą. Przekazuje ci swoją miłość, mądrość i siłę przetrwania milionów lat. Zatracasz siebie, gubisz swoją świadomość w pulsującym strumieniu energii. Nie jesteś już dłużej pojedynczy, indywidualny, osobny. Zostałeś wciągnięty w płynną masę życia, krążącego od wieków nieprzerwanie.
Uczucie niepokoju. Coś cię odnalazło i nie życzy sobie twojej obecności. Wściekła, agresywna, pełna nienawiści energii uderza w ciebie z impetem. Zrywa twoje połączenie z naturą. Gwałtownie wracasz do swojego ciała, które pada bezsilnie na mech. Oddychasz niespokojnie. To coś jest w pobliżu i czeka, aż się przyczołgasz pod jego oblicze. Wyczuwasz to instynktownie. Gdy wstajesz, wiesz gdzie iść. Wszystko jest w twojej głowie. Ruszasz przez las, od czasu do czasu opierając się o drzewa. Ich chropowata, szorstka kora uspokaja cię, pomaga wrócić do równowagi. Przytulasz się do potężnego, majestatycznego dębu, mając nadzieję, że roztoczy on nad tobą ochronę, że pomoże ci zmierzyć się z niebezpieczeństwem. Dąb jest ci życzliwy, jednak jego energia jest od ciebie odcięta. Leniwie płynie pod korą i nie zamierza cię wspierać. Ponure skrzypienie drzew popędza cię, każe iść dalej.
Zanurzasz się coraz głębiej w odmęty puszczy. Jest coraz ciemniej, najmniejsze promienie słońca nie przebijają się przez potężne liście drewnianych olbrzymów. Pojawiają się zwierzęta. Nie uciekają tylko bacznie cię obserwują swoimi łagodnymi oczami pozbawionymi białek. Węszą nerwowo i nie pozwalają się dotknąć. Milcząco obserwują. Schodzisz do wąwozu. Potykasz się o wystające zewsząd korzenie. Pomiędzy nimi dostrzegasz drobne kości, lśniące bielą w mroku. Nerwowo przełykasz ślinę. Nacisk obcej obecności w twojej głowie jest nie do wytrzymania. Czujesz, że zaraz rozsadzi ci czaszkę. Jesteś coraz bliżej.
W końcu dostrzegasz go. Jego ogromne cielsko leży wygodnie, zajmując całą dostępną przestrzeń. Jest tutaj władcą, królem, pierwotną siłą. Jego futro lśni pięknym brązem, odżywione, zdrowe. Łapy zakończone czarnymi, morderczymi pazurami leżą z gracją pod jego łbem. Jego czarny, wilgotny nos porusza się delikatnie, wyczuwając twój strach w powietrzu. Niedźwiedź budzi się, ociężale podnosi i wbija w ciebie świdrujące spojrzenie pięknych oczu. Dociera do ciebie fala gniewnych emocji. Jesteś intruzem, nie należysz do lasu, nikt cię tu nie chce. Ale to może się zmienić. Wystarczy jeden drobny gest. Wystarczy zadowolić Niedźwiedzia. Z jego poparciem, las cię zaakceptuje. Wystarczy go nakarmić.
Obracasz się i co sił pędzisz przed siebie. Wdrapujesz się po ścianie wąwozu, ranisz sobie ręce, ocierasz nogi. Nie obchodzi cię ten ból, szaleńczo szukasz pożywienia. Teraz, gdy zrozumiałeś, gdzie jest twoje miejsce, za nic nie wrócisz do ludzkiej rzeczywistości. Do betonowych murów, szarych ścian, nieustającego maszynowego szumu. Błądzisz wzrokiem po okolicy i nie wiesz, co robić. Gdzieś nad twoją głową rozlega się kraczący śmiech ptaka.
Zbierasz do swojej koszuli jagody, grzyby, korzonki. Wszystko, co wydaje ci się jadalne. Pot miesza się z ziemią i twoje ciało wkrótce pokrywa ciemna skorupa. W twoich potarganych włosach pełno jest pająków, igliwia i połamanych gałązek. Z pełną koszulą zbiegasz do wąwozu i klękasz przed duchem lasu. Pokornie pochylasz głowę i ofiarujesz mu wszystko, co zebrałeś. W twojej głowie rozlega się śmiech. Wszechogarniający, donośny, pełen pogardy śmiech. Jesteś marną istotą, głupią, nieprzydatną. Niedźwiedź kładzie swoją łapę na zawiniątku z jedzeniem i poprzez jeden nacisk miażdży wszystko. Cała twoja praca zamienia się w klejącą breję, nie nadającą się do niczego. Odchodzisz pokonany.
Kręcisz się po lesie, bez pomysłu i nadziei. Ale nie odejdziesz. Tu jest twój dom, tu powinieneś żyć. Nie poddasz się. Dostrzegasz w oddali pasącą się sarnę. Jest piękna. Jej jasna sierść lśni przejmująco, uszy poruszają się nerwowo nasłuchując niebezpieczeństwa, długie nogi wdzięcznie drepczą w miejscu. I te głębokie, czarne oczy, tak bardzo łagodne i niewinne. Przerażone światem, a jednocześnie szczęśliwe z daru życia. Podkradasz się powoli. Nie masz pojęcia jak się do tego zabrać. Na samą myśl boli cię serce. Ale czujesz, że nie masz wyboru. Że to jest to co powinieneś zrobić. Tym czynem zapewnisz sobie miejsce w lesie. Podrywasz się gwałtownie i atakujesz bezbronną zwierzynę. Nie masz żadnej broni, mordujesz własnymi rękoma. Wyrywające się zwierze krzyczy przejmująco. Wierzgające kopyta łamią ci żebra. Bezlitośnie ukręcasz głowę, a blask życia ulatnia się z wielkich oczu, czyniąc z nich lustra dla nieba. Obolały podnosisz zwłoki i zarzucasz je sobie na barki. Las milczy śmiertelnie. Potykając się kierujesz się ponownie do wąwozu. Żebra bolą, ciężar martwego ciała nie ułatwia wędrówki. Dowlekasz się przed oblicze Niedźwiedzia. Kładziesz przed nim sarnę i spoglądasz z nadzieją. Nagle na ziemię powala cię przejmujący, niepowstrzymany ból. Pełno w nim nienawiści, smutku, bezsilności, gniewu. Otacza cię, nie przerywa, twoim światem staje się ból. Nie ma nic innego.
Nagle ustaje, jak ręką odjął. Powoli podnosisz się z ziemi i uświadamiasz sobie swój błąd. Krztusisz się łzami i płaczesz żałośnie. Niedźwiedź patrzy na ciebie z obrzydzeniem. A do ciebie dociera, co masz zrobić. Co miałeś zrobić od samego początku. O co w tym wszystkim chodzi i czego się od ciebie wymaga.
Ogarnia cię spokój. To przecież takie oczywiste i proste. Rozglądasz się dookoła, przesuwasz dłońmi po suchych liściach i resztkach kości. Znajdujesz odpowiednią. Długą, złamaną, zaostrzoną.  Bez zawahania wbijasz ją we własny brzuch. Krew zalewa ci ręce. Nie czujesz bólu, zimna, nadchodzącej śmierci. Zaakceptowałeś to, masz nadzieję, ze powrócisz jako mieszkaniec lasu. Przesuwasz kość wyżej, parujące wnętrzności wyślizgują się z ciebie, docierasz do mostka i rozcinasz skórę między piersiami. Upadasz już bez życia.
Niedźwiedź podchodzi do twojego ciała ciężkim, majestatycznym krokiem. Przyciska łapę do klatki piersiowej, mostek pęka z nieprzyjemnym trzaskiem. Niedźwiedź zanurza łeb w twoim wnętrzu. Spomiędzy kości i płynącej krwi wyrywa jeszcze ciepłe serce. Zaciska na nim zęby, różowa ślina skapuje mu z pyska, język mlaszcze apetycznie. Serce znika w jego wnętrzu i Niedźwiedź wraca do swojego legowiska zadowolony. Resztą twojego ciała zajmie się robactwo, by Ziemia znów mogła cię przyjąć. I byś mógł znów się odrodzić.
Z wielkiej piersi Niedźwiedzia dobiega złośliwy rechot. Obyś odrodził się jako przykładne zwierzę żyjące w zgodzie z naturą. Gdyż jako człowiek nadal nie będziesz miał pełnego wstępu do lasu.
Jedno serce nie jest w stanie odkupić tak wielu krzywd.

środa, 1 października 2014

Bez litości

Napisane na potrzeby Blond Jedi. 

Na początku spokojnie, delikatnie, niegroźnie. Nic strasznego. 
Prezentacja narzędzi. Szelest rozwijanego pasma skóry, zimne błyski metalowych, pedantycznie uporządkowanych ostrzy. Blade palce oprawcy przesuwające się pieszczotliwie po narzędziach. 
Informacja. Ofiara wie, co ją czeka ale na razie jest to zagrożenie odległe. Strach przed bólem i powolnym umieraniem dopiero zaczyna kiełkować gdzieś w okolicy żołądka. Oczy widzą noże, mózg rejestruje ich przeznaczenie, ale ofiara woli cieszyć się tym, że jeszcze żyje.
Dlatego pierwsze nacięcie jest takie przerażające. Wszystkie nerwy krzyczą. Świadomość jest sparaliżowana. Istnieje tylko ból. Liczy się tylko cierpienie. 
To dopiero początek.
Krew jest przyjemnie ciepła. Delikatnie łaskocze spływając wzdłuż ciała. Czerwony kwadrat odsłoniętego mięsa pulsuje jednostajnie. Odcięty fragment skóry leży przed ofiarą. Jej tępe spojrzenie zakrywa psychiczny ból, spowodowany taką stratą. Ten zakrwawiony ochłap, będący kiedyś jednością z jej ciałem, ochraniający ją i przynoszący wiele przyjemności, został oddzielony na zawsze. Nigdy już nie powróci. 
Zaczynają się prośby. Błagania. Utyskiwania. Ofiara nie chce umierać. Zrobi wszystko, by tylko kat odstąpił od swego dzieła. Jego to nie obchodzi. Jest bezlitosny, ślepy i głuchy. Kolejne są modły. Litanie do Boga. Psalmy błagalne. To również nie pomoże. W końcu to Bóg nas skazał. 
Ofiara smętnie zwiesza głowę.
Czasami oprawca zabija od razu. Ofiara zostaje pozbawiona skóry w jednym ruchu. Traci wszystko naraz. Ból jest przerażający i gwałtowny. Śmierć jest zaskoczeniem.
Czasem oprawca działa nieudolnie. Nacina, szarpie, odrywa, przygryza. Nie baczy na to czy zerwie samą skórę, czy kawał mięsa. Fragmenty niegdyś ochronnej powłoki są zmaltretowane. Najlepszy garbarz nie zdołałby jej naprawić. Rany są zbyt głębokie, upływa zbyt wiele krwi. Ofiara męczy się nieznośnie. Jest zabawką w rękach makabrycznego dziecka. Nie widząc drogi ucieczki, rozrywa resztki ciała, a upływ krwi delikatnie pozbawia jej przytomności. Śmierć jest ukojeniem.
Innym razem oprawca jest mistrzem w swym fachu. Podwiesza ofiarę do góry nogami i zaczyna obdzieranie od kostek. Krew upływa wolniej, męczennik dłużej zachowuje przytomność. Jest świadomy, do samego końca. Oswaja się z bólem, uczy się z nim żyć. Taka postawa jest imponująca, powinna być podziwiana i oklaskiwana. Oprawca nie zwraca na to uwagi. Powoli i ze swoistą elegancją zdziera z bezwładnego ciała całe płaty. Mięśnie naprężone w nieludzkim wysiłku,  pokryte żółtą galaretą tłuszczu, drżą spazmatycznie. Kat daje ofierze chwile wytchnienia, momenty regeneracji, zalążki nadziei na bezbolesną egzystencję. A potem naciera odsłonięte mięso solą. Wrzask jest balsamem dla jego głuchych uszu. Wykrzywiona bólem twarz raduje jego ślepe oczy. Oprawca chce złamać ducha ofiary, maltretować, zniszczyć. Po długotrwałych torturach, ofiara umiera pogodzona z losem, wspominając dobre chwile. Śmierć jest zakończeniem.
Życie jest bezlitosnym oprawcą.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Mój gniew

Twoje spojrzenie.
Twój oddech.
Twój zapach i smak.
Twój szept.
Ten błysk w oku, gdy na mnie patrzysz.
Ta namiętność, gdy dotykasz mojej skóry.
To pożądanie, gdy mówisz o moim ciele.
Pewnie wszystkie twoje kobiety to uwielbiają.
Twoja charyzma.
I bezczelność.
Wszystko to bardzo urokliwe. Czarujące.
Zatopić się można w mroku twych oczu. Utopić w czerni twoich włosów.
Jesteś jak morze w środku nocy, piękny, kuszący i bardzo niebezpieczny. Usuwasz ląd spod mych stóp, pozwalasz dryfować wśród miłych słów.
Czuję się jak jedna jedyna. Wyjątkowa. Tobie potrzebna, przez ciebie kochana.
Tracisz zainteresowanie.
Za każdym razem.
Nie wiem, co robię źle. Nie wiem, czemu ci nie wystarczam. Czego mi brakuje.
Znikasz. Milczysz.
Skuwasz się lodem, blokujesz dostęp.
Twój chłód.
Twoje znudzenie.
Twoja ignorancja.
Moja miłość.
Moje rozgoryczenie.
Mój gniew.
Znajduję cię w ramionach innej. Lód przeszywa moje serce. Chwytam twe włosy, kiedyś tak przyjemnie piękne, teraz rażą swym podłym blaskiem. Ich czerń, niczym smoła, zalewa mi ręce.
Wstrząsam się z obrzydzeniem. Twoje chude, blade ciało omdlewa mi na rękach, przelewa się przez moje ramiona. Pokrywasz mnie całą wyjaśnieniami, przeprosinami. Po raz kolejny.
Moje serce krwawi, słabnie z każdą chwilą. Moja dusza umiera, z każdym twoim trującym słowem.
Chcę ci wierzyć.
Chcę cię kochać.
Chcę żyć, choćby w złudzeniu, że jestem dla ciebie kimś ważnym.
Nie pozwalasz mi na to.
Szyderczy uśmiech towarzyszy twoim opowieściom o lepszych kobietach. Zadajesz ból, z nadzieją, że złamię się z głośnym trzaskiem.
Nie doceniasz mnie.
Przywiązuje ci nogi do krzesła. Ręce wygięte za oparcie, krępuję z sadystyczną siłą. Patrzysz na mnie żałośnie spod kurtyny czarnych kłaków. Twoja blada skóra, pokryta cuchnącym potem strachu, błyszczy niezdrowo. Chwytam nóż. Wbijam go we własną pierś.
Wycinam otwór o poszarpanych, nierównych brzegach. Na podłogę upada ochłap skóry, tłuszczu i mięsa. Wkładam drżącą dłoń w ranę. Z nieprzyjemnym trzaskiem łamię żebra i dorzucam je do mieszanki przy moich stopach. Zamiast lewej piersi, mam teraz czarną dziurę z pulsującym w środku sercem.
Patrzysz na mnie z przerażeniem. A ono bije tylko dla ciebie. Gwałtownie kręcisz głową. Z niedowierzaniem wytrzeszczasz oczy, gdy znowu wkładam rękę w ranę i z głośnym krzykiem, wyrywam sobie serce. Krew tryska z mojej piersi, pojedyncze krople spływają po twojej oniemiałej twarzy. Patrzysz na serce w mojej dłoni, które pulsuje miarowo. Nie wiesz, czego się spodziewać, strach ściska ci gardło, uniemożliwiając krzyk. Zbliżam się do ciebie chwiejnie, wyciągam w twoją stronę rękę z drgającym mięsem. Serce wyczuwając twoją bliskość zaczyna ruszać się gwałtownie, bije w szaleńczym tempie. Cieszy się, czując ciepło twojego ciała. Chce być blisko ciebie. Już na zawsze.
Chwytam cię wolną ręką za szczękę i zmuszam do otwarcia ust. Szarpiesz się, starając się wyrwać z mojego uścisku. Jednak moje ciało pozbawione jest wszelkiego rodzaju uczuć. Całą emocjonalną mieszankę trzymam w zakrwawionej dłoni i chcę ją podarować właśnie tobie. Patrzę na twoje wysiłki z zimną pogardą. Ślina spływająca z twoich otwartych ust nie wzrusza mnie. Twoje rzężenie nie robi na mnie wrażenia.
Wpycham ci moje serce w usta. Walczysz, nie chcesz zacisnąć zębów na drgającym mięsie. Wolną ręką zatykam ci nos i zmuszam do przełknięcia kęsa. Krew ścieka ci po podbródku. Powtarzam te wszystkie brutalne i nachalne czyny, dopóki całe serce nie zniknie w twoim wnętrzu. Obdarowuję cię moją miłością. Narzucam ci ją.
Twoim ciałem wstrząsają torsje. Wymiotujesz kawałkami mojego serca i cuchnącą żółcią. Smród otrzeźwia mój umysł. Dociera do mnie, że po raz kolejny mnie odrzuciłeś. Znów zakpiłeś z moich wysiłków i odsunąłeś moją żebraczą miłość na bok. Nie chcesz mnie, nigdy nie chciałeś, nigdy nie zechcesz.
Jeśli ja nie mogę cię mieć, to nikt cię nie będzie miał.
Znowu sięgam po nóż. Zaczynam nacięcie od czubka twojej głowy. Delikatnie i bez pośpiechu ciągnę nóż przez środek twojej twarzy, szyi, piersi. Nad kroczem tworzę rozwidlenie i nacinam obie nogi, do samych stóp. Genitalia wycinam jednym ruchem. Krew spływa na podłogę. Krzyk łaskocze moje uszy. Mdlejesz.
Ostrożnie ściągam z ciebie skórę, nie chcę niczego uszkodzić. Gdy kończę, podłoga uwalana jest krwią i kawałkami mięsa. Twoje cząstki mieszają się z moimi, tworząc obrzydliwą mozaikę. Twoje nagie mięśnie drgają spazmatycznie. Niczym nieosłonięte oczy błyskają białkami. Przez moje ramię przerzucona jest twoja skóra. Powłoka, osłona chroniąca przed światem, szata czyniąca cię znośnym widokiem. Zrzucam ją na łóżko.
Spoglądam na twoje bezbronne, nędzne ciało. Nieprzytomny, możliwe, że martwy, nie jesteś w stanie znów mnie upokorzyć i zranić. A mimo to odczuwam gniew.
Gorący, palący gniew.
Za to wszystko, co zrobiłeś.
Za to, co do ciebie czułam.
Że dałam się tak traktować.
Zatraciłam siebie, by stać się dla ciebie.
W pustej ranie po moim sercu pojawia się płomień. Rośnie powoli, kotłuje się w moim wnętrzu. Kłębi się, liże brzegi rany, wypełza na zewnątrz. Jasny, pomarańczowy ogień obejmuje całe moje ciało. Nie czuję bólu, jedynie palący gniew. Zatracam się w nim, smakuje go, kieruje go przeciwko tobie.
Czułym gestem przykładam dłoń do twojego policzka. Momentalnie zajmujesz się ogniem. Zapach palonego mięsa wypełnia cały pokój. Czarny dym unosi się pod sufitem. Spalone więzy przestają cię krępować, twoje ciało upada na podłogę, prosto w kałużę krzepnącej krwi. Dopalasz się powoli, pozostają jedynie szczątki i popiół.
Patrzę beznamiętnie na dogasające się resztki mojego ognia. Oglądam obrzydliwą mieszankę moich ochłapów i twoich resztek na podłodze. Odzyskałam spokój. Dokonałam zemsty. Jestem pusta. Nie mam po co i dla kogo żyć. Straciłam sens.
Siadam na łóżku. Dotykam twojej skóry i zaczynam ją gładzić. Narzucam ją sobie na plecy, niczym płaszcz. Wtulam się w twój zapach, chwytam twoje ciepło. Tak otulona kładę się i zwijam w kłębek.
Zasypiam płacząc.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Autorefleksja po przyjaźni

Urodziłam się z dojmującą świadomością śmierci.
Nie buntowałam się
Nie złościłam.
Zrozumiałam.
Dążyłam.
Z czasem zrozumiałam, że muszę cierpliwie czekać na swój moment.
Śmierć jest jedyną pewną w życiu.
Znieczuliło to we mnie chęć do przeżywania czegokolwiek.

Mam problem z głębszymi uczuciami.
Czuję się pusta.
Nie rozumiem miłości.
Jej sensu.
Ale wiem, jak to jest potrzebować miłości.

Doceniam rozum.
Twórcze działanie.
Wierzę, że to wiedza napędza ludzki świat.

Nie lubię ludzi.
Masy, tłumu nieobliczalnie działającego.
Głupiego.
Mądre jednostki szanuję i doceniam.
Nie biegną bezmyślnie za całą resztą.
Tworzą własne ideały.

Podziwiam naturę.
Jej potęgę i harmonię.
Uzasadnienie wszelkich działań.

Nie potrafię uzasadnić wielu moich działań.
Miewam wrażenie, że działam na autopilocie.
Siedzę w głębi ciała, a ono działa samo, instynktownie.
Według własnych potrzeb i pragnień.
Znalazło sposób, by zapomnieć o swojej marności i niedoskonałości.
Znalazło drogę do odrobiny szczęścia i namiastki miłości.
A Ty mi mówisz, że potępiasz mój styl bycia.
Przepełniona strachem odrzucasz moją przyjaźń.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Sezonowo

Truskawka.
Bylina z rodziny różowatych gatunków poziomki. Uprawiana w strefie klimatu umiarkowanego. Plantację użytkuje się 3-6 lat.*
Mały czerwony owoc w kształcie serca. Lekko zwężający się ku dołowi, z dwoma rosłymi ramionami u góry. Malutkie nasionka równomiernie zatopione w delikatnej skórce, dają wrażenie, jakby soczysty owoc zawinięty był centkowanym płaszczem. Zielona szypułka ze szpiczastymi listkami przypomina dziwny kapelusz.
Truskawka jest pozytywnym owocem. Kojarzy się z latem, słońcem, ciepłem. Dysponuje niewinną słodyczą, której wszyscy tak bardzo pożądamy. Ich zapach wywołuje miłe wspomnienia i napływ śliny do ust. W słońcu czerwony owoc błyszczy kusząco, jakby chciał być zjedzony.
Cukier. Śmietana.
Czekolada. Biała lub mleczna. Gorzka też.
Z szampanem.
Miksowane na koktajle, musy, sosy.
Mrożone na lodowe sorbety.
Pieczone w puszystym cieście.
Topione w galaretce.
Gotowane w pierogach.
Smażone ekstrawagancko z boczkiem.
Siekane na plasterki dla ozdoby.
Sezon się kończy. Truskawki znikają. Od czasu do czasu, w trakcie jesiennego deszczu lub mroźnej zimy, dopada nas tęsknota za tą słodyczą, czerwoną namiętnością, letnim błogostanem.
Trup.
Nazwa ciała ludzkiego po śmierci. Wskazuje, że martwe ciało nie już "kimś", a czymś.**
Zimne, sztywne, sine ciało. Szeroko otwarte, niewidzące oczy. Ciemne siniaki, granatowe krwiaki wskazujące, gdzie krew spłynęła, by zakrzepnąć. Nadmuchane gazami zwłoki, które namiętnie obłażą muchy. Skręcające się larwy, które rozgryzają tkanki miękkie.
Trup jest odbierany raczej negatywnie. Przypomina o nieuchronnej śmierci, której wielu z nas się obawia. Bezbronność wobec malutkich robaczków uświadamia, że potęga ludzkiego ciała jest tylko mitem. Mózg symbolizujący umysł zdolny do wielkich czynów, po śmierci zmienia się w płynną masę, wesoło chlupoczącą między uszami. Do tego dosyć nieciekawy wygląd, postępujący rozkład, specyficzny chłód. Martwe ciało głęboko zapada w pamięć żywego widza. Większość z nas określa takie wspomnienia jako traumatyczne, albo przynajmniej smutne. A jednak bywają sezony, gdy trupy stają się powszechne.
Biedne. Bogate.
Białe. Czarne. Żółte też.
Odzierane ze skóry i nacierane solą.
Nabijane na pale.
Smażone na stosie.
Topione w rzekach.
Siekane na polu bitwy.
Duszone w komorach gazowych.
Rozrywane kulami.
A mdły, słodki zapach truskawek unoszący się nad gnijącymi ciałami, nie przynosi miłych wspomnień, a jedynie kwaśny posmak wymiocin w ustach.


*Encyklopedia PWN
**Księga żałoby i śmierci / Wańczkowski M., Lenart M.

piątek, 23 maja 2014

Autobusowe podróżowanie nocną porą

Komunikacja. Prowadzenie dialogu. Poprawna rozmowa.
Relacje między ludźmi. Powiązania, zobowiązania, uczucia.
Normy, zasady, oczekiwania.
Kontakt wzrokowy, uśmiech, słowa.
Mnóstwo słów. Bezcelowych i bezsensownych, a jednak mających jakiś skutek.
Dotyk, pocałunek, cisza aż do następnego razu.
A wszystko to w odpowiednim czasie, z wyczuciem, według przyjętych reguł. Bez urazy, odrazy, zniesmaczenia. To wszystko jest bardzo trudne. Skomplikowane. Przytłaczające swoją złożonością.
A jednak większość ludzi doskonale sobie z tym radzi. Instynktownie stosują przyjęte zasady w kontaktach z innymi członkami swojej społeczności. Tworzą religię, kultury, historie. Robią wszystko by poczuć się jednością z grupą, albo przynajmniej częścią czegoś większego. Dopasowują się do całości, jakby bycie zaakceptowanym przez stado dodawało wartości. Stają się ławicą myślącą, działającą, cierpiącą razem.
Pozostaje jednak część ludzi pozbawionych instynktu społecznego. To się zdarza.
Niektórzy z nich uczą się tych wszystkich reguł. Z ogromną cierpliwością obserwują zachowania, przyjęte przez ogół jako dobre i uczą się ich krok po kroku. Z czasem osiągają perfekcję i stają się przykładem dla innych. Dobrze wychowani ludzie. Bo chęć bycia częścią była silniejsza niż możliwość bycia całością.
Jeszcze inni postanawiają udawać. Uśmiechają się prawdziwie, rozmawiają szczerze, dotykają z pasją. Jednak ich oczy patrzą z obojętnością na cały ludzki świat. W ich duszy szaleje ignorancja i sarkazm dla poglądów, twierdzeń, tez, kłótni, wojen, katastrof. Nawet do samej idei życia i śmierci pochodzą z dystansem, jakby był to tylko wymysł człowieczej masy. Ich jedyną radością jest poczucie wyższości. Są jednostkami, a jednak żyją w całości. Różną się, a jednak niewielu jest w stanie to dostrzec. Oszukują, kłamią i maskują się znakomicie. Mają momenty słabości, odczuwają zmęczenie ciągłym udawaniem, ale nadal nie mogą się zdecydować.
Ostatni z pozostałych żyją w oszalałym niedostosowaniu. Kreują swoje własne światy i za nic mają reguły większej rzeczywistości. Odseparowanie to dla nich norma. Być może sami do tego dążą. A już na pewno odsuwa się od nich społeczeństwo, patrzące ze strachem na szalone poczynania.
A może to nie strach błyszczy w ich oczach, a zazdrość? Bo czymże jest wolność?
Niektórzy udawacze, skuszeni możliwością bycia sobą, przechodzą na stronę szaleństwa. Nie oglądają się na nikogo, po prostu zaczynają żyć po swojemu. Oddychają pełną piersią, śmieją się z głębi serca, tańczą w strugach deszczu. Cieszą się wolnością, delektują się byciem sobą jawnie i otwarcie.
Również pojedyncze osoby z wyuczonych zdobywają się na krok w szaleństwo. Tłumaczą to zbyt mocnymi naciskami społeczeństwa, zbyt wieloma obowiązkami, zbyt dużą presją. Spotyka się to z niejakim zrozumieniem. Pojawiają się łzy, smutne potakiwania, pocałunki na pożegnanie i życzenia szybkiego powrotu do normalności. Wyuczeni w takich sytuacjach zdobywają się na łagodne uśmiechy, słowa otuchy, obietnice poprawy. Po odejściu krzyczą godzinami z frustracji i żalu. Są dumni ze swojej decyzji, a jednocześnie są rozczarowani, bo nie dali rady. Próbowali, starali się, a jednak zawiedli.
Ambitne bestie.
Z czasem uczą się żyć według własnej intuicji. Powoli i z cierpliwością sycą się nowym życiem. Zaczynają być szczęśliwe.
A potem przychodzą zimne, mroczne noce. Jasne strony umysłu zasypiają, natomiast ciemne wydobywają się na powierzchnie. Niczym nie skrępowane, uwolnione od ograniczeń, zasad, norm. Zaczynają panoszyć się bezkarnie. Samotni szaleńcy nie mają nikogo, kto przytuliłby, obronił, uspokoił stwierdzeniem, że to tylko nocne mary. Są sami ze swoimi demonami. A one są przeraźliwie realne.
Szaleńcy zaczynają się bać.
Boją się zasnąć, boją się nocy. Przez cały dzień, boją się jego końca. Szczęście znika. Pojawia się wieczny mrok, od którego ucieczka jest tylko w jednym kierunku.
W stronę ludzi, społeczeństwa, normalnego ograniczenia. Przerażeni możliwościami wolnego umysłu, szaleńcy gnają ile tchu w piersiach, do człowieczej masowości.
Która już czeka.
Człowiek przy człowieku. Kobieta przy mężczyźnie, wspierani od tyłu przez złośliwie uśmiechające się dzieci. Ludzki mur zaprawiony stereotypami, uprzedzeniami, nietolerancją.
Nie do przejścia. Nie do przebicia. Nie do przeskoczenia.
Zwarta masa przeciwko cząsteczce. Twarda całość przeciwko części. Kamienne społeczeństwo przeciwko kruchej jednostce.
A jednak przerażeni szaleńcy próbują się przedrzeć. Szukają luk, słabości, jakiejkolwiek możliwości powrotu. Zderzają się z murem. Upadają. Wstają, próbują znów. Po którejś próbie rozbijają czoła, krew zalewa im oczy. A ludzie w murze zbroją się. Pojawiają się jadowite kły, kolce, ostre noże. Atakują nadchodzące ciała. Ranią głęboko, dotkliwie. Szaleńcy spod mgiełki krwi dostrzegają w tłumie znajome twarze. Płaczą lub uśmiechają się współczująco. Niektórzy niemrawo wyrywają się, by pomóc cierpiącym, ale nie udaje im się przedrzeć ani centymetra bliżej.
A szaleńcy próbują dalej. Są zdecydowani żyć w społeczeństwie za wszelką cenę.
Niebieskawe siniaki wykwitają pod ich skórą.
Krew płynie z otwartych ran.
Kości kruszą się przy kolejnych uderzeniach.
Niektórym się udaje. Przedzierają się przez mur i próbują schronić się wśród tłumu, który ich wchłania. A jednak już na zawsze pozostaną naznaczeni. Ich blizny będą widoczne dla wszystkich. Trwałe kalectwo będzie powodem drwin ale i współczucia. Będzie mnóstwo czułych uścisków, ale też wiele wytykania palcami. Gratulacje z okazji powrotu będą przeplatać się z życzeniami śmieci i piekła.
Miłość jest szlachetna i piękna ale czy jest w stanie wynagrodzić ten ból?
Niektórzy porzucają próby powrotu i wracają do swojego prywatnego szaleństwa. Walczą ze swoimi koszmarami ze wszystkich sił, aż w końcu pozostanie z nich wrak człowieka. Widma snujące się ponuro po parkowych ławkach. Nikt nie zauważy, gdy rozmyją się zupełnie.
Nieliczni walczą do końca. Do utraty sił. Do ostatniego tchu. Gdy ich pokaleczone, zakrwawione ciała w końcu upadają, od muru odrywają się pojedyncze osoby spowite w czerń. Podchodzą spokojnie, bez pośpiechu do drgających ciał. Spoglądają beznamiętnie na ciała w malignie. Wymierzają broń między błądzące oczy, przepełnione cierpieniem. Czarne postacie równocześnie pociągają za spust. Rozlega się donośny huk, ostatnie drgawki, martwa cisza. Zapach krwi podkreśla obecność śmierci. Szklane oczy martwych, patrzą bez mrugnięcia w nicość. Tylko z dodatkowego, trzeciego oka spływa strużka krwi.
Niczym łza.
Czarne postacie wracają do tłumu tym samym spokojnym krokiem. Na ich bladych twarzach maluje się zadowolenie z dobrze wykonanego obywatelskiego obowiązku.
Społeczeństwo przyjmuje ich z pomrukiem aprobaty.

niedziela, 4 maja 2014

Dryfowanie

Dryfujesz we śnie.
Zanurzasz się głębiej w swoją podświadomość. Oddychasz swobodnie, dajesz ciału odpocząć. Lecz twój umysł pracuje intensywnie, zmieniając dzienną gonitwę myśli w spójną opowieść. Jesteś jej bohaterem. Osobą w centrum, od której wszystko zależy i dla której wszystko istnieje. Nie odczuwasz bólu, zmęczenia, jesteś niezniszczalny. Jedynym ograniczeniem jest twój umysł.
Jesteś kreatorem.
Jesteś stworzycielem.
Możesz być kim chcesz.
Jesteś wszechmocny.
Przepełniony emocjami i pewnością, szalejesz bezkarnie. Spełniasz najbardziej perwersyjne marzenia. Krzywdzisz i uszczęśliwiasz. Przemierzasz najmroczniejsze tereny wyobraźni.
I nagle zaczynasz spadać.
Niczego nie możesz się złapać. Dookoła tylko ciemność. I pustka pod nogami.
Spadasz. Nieuchronnie.
Uczucie tak przerażające, że budzisz się. Oddychasz szybko i głęboko. Zaciskasz dłonie na twardym i pewnym przedmiocie. I uświadamiasz sobie, że jesteś na otwartym morzu. Żadnego stałego lądu w zasięgu wzroku. Jedynie gnijąca belka w twoich rękach, dzięki której utrzymujesz się na powierzchni. Zauważasz białe, tłuste robaki wijące się w butwiejącym drewnie. Obłażą też twoje dłonie, wywołując dreszcz w twoim ciele. Strącasz je z obrzydzeniem, belka wyślizguje ci się z rąk, zanurzasz się pod wodę. Jest przeraźliwie zimno i ciemno, woda wlewa ci się do gardła. Czujesz sól. Rozpaczliwie machasz nogami, wynurzasz się, walczysz o powietrze. Łapiesz porzucone drewno i zaprzyjaźniasz się z robaczkami. Uspokajasz się.
Rozglądasz się po bezmiarze wody. Dostrzegasz płetwy, oczy bez powiek, błyski łusek. Dookoła ciebie pływa mnóstwo ryb. Ocierają się o ciebie śliskimi bokami. Uderzają silnymi ogonami. Skubią twoją skórę zimnymi pyszczkami.
Ich istnienie nie jest pocieszające. Boisz się ich, brzydzisz się ich ciał, chcesz by dały ci spokój. Bo pomimo ich obecności, nadal czujesz się samotny. Niechciany. Zupełnie odmienny.
Płaczesz. Łzy wpadają do morza stworzonego przez smutek milionów takich jak ty. Przebudziłeś się i dostrzegłeś bezsens swoich marzeń. Twoja odwaga, pewność, kreatywność zniknęła razem z resztkami snu. Wieczny szum fal wlewa do twej duszy poczucie bezsilności. Mnogość ryb przytłacza cię. Ogarnia cię panika. Nie możesz złapać oddechu. Dławisz się łzami. Nie masz siły, by dalej utrzymać się na belce.
Spadasz.
Zanurzasz się w mroczną toń. W twoje płuca wlewa się czarna woda. Komórki twojego ciała krzyczą, gdy nie otrzymują tlenu. Spadasz na dno, Twoje serce przestaje bić. Dostrzegasz piękno podwodnego świata. Blask twoich oczu gaśnie. Ciało unosi się bezwładnie w wodzie. Ryby, świadkowie twojego upadku, spokojnie i majestatycznie podpływają do ciebie. Wiedzą, że im nie uciekniesz. Twoje soczyste, lekko rozmiękłe i powoli rozkładające się ciało jest bardzo kuszące. Skubią z radością twoje palce. Szarpią cierpliwie twoje ubrania. Przygryzają powieki.
A twoje ciało pochłania wodę. Gnije od środka. Puchnie. Sinieje. Rozmięka. Faluje razem z prądami morskimi. Kawałeczki ciebie trafiają do brzuszków wszechobecnych ryb. Twoje oczy zaszły mgłą, usta stały się niebieskie, włosy układają aureolę dookoła twojej głowy.
Wypływasz. Nagromadzone gazy zrobiły z ciebie balon. Fale bujają twoje ciało, aż w końcu wyrzucają cię na piaszczysty brzeg. Morze wzięło co chciało, wycisnęło z ciebie wartościowe soki. Truchło pozostawiło innym.
Twoje niewidzące oczy skierowane są ku niebu. Pokryte jest ono gęstą warstwą ciemnych chmur. Rozlega się grzmot, spadają pierwsze krople. Para z milionów rybich ciał pływających w morzu łez, skrapla się na twoje przeschnięte ciało. Toksyczny deszcz wypala w resztkach twojej skóry maleńkie otwory. Kwas z sykiem drąży w twoich spuchniętych zwłokach kanaliki. Wyżera z ciebie resztki człowieczeństwa. Już nikt ni rozpoznałby twoich rysów.
Nagle rozlega się trzask. To drzewa rosnące nieopodal głęboko odetchnęły, przyjmując z wdzięcznością toksyczny deszcz. A potem poruszyły się. Ich korzenie sięgają teraz po ciebie. Unoszą w górę kości owinięte w poszarpany worek zwany kiedyś ciałem. Płaty skóry, oderwane mięśnie, wypłukane żyły zwisają między potężnymi konarami. Drzewo zabiera cię pod ziemię. Przebija cię korzeniami, zagłębia się w twoje resztki. Rozkładasz się doszczętnie. Nie pozostaje po tobie nic. Jedynie niewidoczne minerały tkwią w glebie na dowód twojej obecności. Odżywiają drzewo, które rośnie prężnie w górę. Twój duch mości się w pniu i rozkoszuje ciszą. Jesteś tu bezpieczny, z dala od nędznych ryb i wody wypłukującej życie. Pielęgnujesz w sobie nienawiść do tamtego świata. Oraz radość ze znalezienia swojego miejsca. Czekasz wśród podobnych, na kolejnego rozbitka, nieszczęśliwego ducha spętanego gnijącym ciałem.
Pomożesz mu się uwolnić.
Oczekując budujesz swój świat.
Znów możesz śnić.

sobota, 5 kwietnia 2014

Piękno

Jesteśmy ludźmi. Wszyscy.
Rodzimy się w otoczeniu śluzu, krwi i krzyku. Żyjemy pośród zapachu potu swojego i innych.
Nasze ciała wydzielają przeróżne substancje o różnych konsystencjach. Ślina, kwas, żółć, mocz, kał.
Pot, łój, łzy.
Paznokcie, włosy, zęby.
Cały proces napędza utlenowana krew. Tłuszcz, śluz, sperma.
Łupież, wysypki, wypryski, strupy, narośle, ropa.
Pulsujący rytm krwi napełnia wszystko życiem. To skomplikowany, niebywale złożony proces.
Ten natłok obrzydliwości ma w sobie coś pięknego.
A jednak wciąż nam mało. Dorzucamy więcej substancji w odpowiednie miejsca. Wstrzykujemy, wciągamy, rozcinamy, naciągamy, zszywamy.
Przyprawiamy głowy o zawroty.
Znieczulamy nerwy chwilowo lub na zawsze.
Cierpimy ból od nienaturalnych ciężarów.
Dążymy do piękna.
Chudniemy, golimy, modyfikujemy. Malujemy twarze, poprawiamy włosy, nerwowo spoglądamy w lustra. Jednak pomimo tych wszystkich sterylnych zabiegów, nasza biologiczna obrzydliwość pozostaje nienaruszona. Nasza skóra łuszczy się regularnie i błyskawicznie odradza. Mięśnie pracują kurcząc się i rozciągając. Podnoszą tym temperaturę ciała, które chłodzi się w jedyny znany mu sposób. Żyły i tętnice pulsują od przepływającej krwi. Narządy wewnętrzne nieustannie pracują wydzielając niezbędne enzymy i hormony. Chrząstki trzeszczą przy ruchach twardych kości.
Nie ma pięknych ciał. Wszyscy jesteśmy obarczeni obrzydliwością.
Skupiamy się na sprawach nieistotnych, nietrwałych, kruchych. Co by zostało, gdyby...
... naskórek z szelestem złuszczyłby się całkowicie. Jego jasne fragmenty sfrunęłyby na ziemię, zaspokajając wygłodniałe roztocza. Później ze słodkim mlaśnięciem oddzieliłaby się od mięśni skóra właściwa. Elastyczne płaty upadając ułożyłyby się na różnorakie sposoby. Harmonijki, rulony, poszarpane ochłapy. Żyły wypełnione krwią błyszczałyby kusząco. Byłyby takie soczyste. Po spuszczeniu juchy do paru wiader, byłyby już tylko smętnym przypomnieniem tych niesfornych żył z niewysmażonych kotletów. Krew wesoło chlupocząca w wiadrach, drwiłaby również z mięśni. Odbarwione, pozbawione motywacji, byłyby cieniem dawnego symbolu siły i potęgi. Dołączyłyby do skóry jako kawałki zwykłego, żylastego mięsa. Narządy wewnętrzne, teraz już niczym nieprzytrzymywane, wypadałyby z głuchymi plaśnięciami ze szkieletu.
Kilometry jelit.
Drobne nereczki i obły płat wątroby.
Trzustka, grasica, żołądek z przełykiem.
Płuca z tchawicą.
Serce w worku.
Dwie gałki oczne, a za nimi galaretowaty mózg.
Kości z trzaskiem połamałyby się i dołączyły do reszty. Powstałaby szara, trzęsąca się breja.
By przywrócić koloryt, należałoby wylać krew. Spływająca z wysoko zawieszonych wiader, nadałaby nędznemu obrazowi majestatu i artyzmu. Jej pojedyncze krople odrywałyby się od strumienia w poszukiwaniu samotnych przygód. Czerwień mieniłaby się mnóstwem odcieni i poniosłaby szare ochłapy w stronę śmierci?
Co by pozostało?

środa, 19 marca 2014

Wyimaginowani przyjaciele

Zainspirowanie opowiadaniami J. Eversona

Zawsze byli.
Bliżej niż ktokolwiek.
W ciemnych odmętach mojej duszy rośli i potężnieli. Z przyjemnością rozsiedli się w słabości mojego umysłu. Karmieni smutkiem, wątpliwościami i nieokiełznaną złością stali się potężnymi sprzymierzeńcami.
Dwie przeciwności przyczajone w kącikach osobowości. Zawsze gotowe podeprzeć chwiejący się umysł. Zatamować nieprzerwany natłok myśli. Uspokoić wzburzone morze emocji. Obetrzeć łzy i wstrzymać samobójcze odruchy.
I nadałam im ciała.
Ona dumna, piękna i niebezpieczna. Lśniąca czernią nocy kocica. Smukła i umięśniona puma. Szczerząca zęby na słabości. Rozrywająca na strzępy litość i współczucie. Uwielbia być pieszczona i podziwiana. Kocha zamęt i ból. Nie cofnie się przed niczym, byleby tylko się zaspokoić. Z lubością nurza się w pożądaniu mężczyzn i podziwie kobiet. Sama pragnie władzy i krwi. Uśpiona wtapia się w mrok, by w odpowiedniej sytuacji zaatakować. Przeciąga się zmysłowo i zlizuje krew ofiar z pyszczka. Piękny drapieżca. Dawała mi siłę, by walczyć z życiem. Uczyła jak pożerać wrogów i nie czuć bólu. Nie litować się. Nigdy. Była pięknem, którego mi brakowało.
On jest zupełnie inny. Cichy, nigdy nie zasypia. Zawsze gotów nieść pomoc. Łagodny, spokojny, pełen miłości. Obdarza świat rozsądnym zachwytem, a ludzi traktuje z pobłażliwą wyrozumiałością. Słodki, niepozorny chłopczyk z burzą czarnych włosów. Wielokrotnie patrzyłam przez łzy w jego zielone oczy. Często czułam jego delikatne dłonie tulące mnie do samotnego snu. Jego głos uspokajał mój rozdygotany oddech słowami miłości. Pozwalał płakać i okazywać słabość. Był miłością, której potrzebowałam.
Tak różni.
Tak inni.
Powinni walczyć ze sobą, by udowodnić wyższość swoich idei. A jednak ściśnięci we wnętrzu ograniczonego ciała, zawarli sojusz i pomagali jak mogli.
Podnosili, gdy upadałam.
Cieszyli, gdy osiągałam szczyty.
Radzili, gdy stałam na rozdrożu.
Bronili, gdy byłam krzywdzona.
Opatrywali, gdy krwawiłam.
Zawsze obecni. Zawsze gotowi.
Onieśmielona ich potęgą i mądrością, ufałam bezgranicznie. Pozwoliłam kierować sobą bez słowa sprzeciwu. Z wdzięcznością wycofałam się w głąb ciała, oddając je lepszym. Słaba i malutka przestałam kontrolować cokolwiek. Bezpieczna i spokojna delektowałam się ciemnością ukojenia.
Tylko raz poczułam niepokój. Stało się to w momencie samoświadomości, gdy ujrzałam lustrzane odbicie swoich oczu. Niegdyś czysto niebieskie, teraz były zielone, ze źrenicą otoczoną obręczą kociej żółci. Były piękne.
Byłam szczęśliwa. Tkwiłam sobie w przyjemnym kąciku umysłu. Nikt mnie nie niepokoił, za nic nie byłam odpowiedzialna. Nic nie czułam i byłam niczym. Dryfowałam na granicy istnienia. Jednak z czasem irytacja i złość tych dwojga zaburzyła mój marazm.
Dusili się w moim nędznym ciele. Moja obecność tylko ich drażniła. Pluli na mnie jadem, ale i tak nie potrafiłam zniknąć. Kuliłam się w swoich przeprosinach, wzbudzając w nich jeszcze większe obrzydzenie. Po miłości nie było śladu.
Nie mogli mnie usunąć.
Nie mogli mnie wymazać.
Nie mogłam uciec.
Dali spokój. Odpuścili. Tak myślałam. Pochłonął ich jakiś projekt. Niewiele dostrzegałam ze swojego kąta. Widziałam tylko migawki. Pojedyncze spojrzenia na obliczenia, rysunki i pracujące ręce. Budowali coś z ciemnego drewna. Było duże i nieskomplikowane. Przypominało podłużną ramę olbrzymiego obrazu. Postawili to pionowo. W środku umieścili stołek i skośnie ścięte ostrze, które wciągnęli na samą górę ramy.
Wyglądało to jak gilotyna.
To była gilotyna.
Nie rozumiałam po co im ona. Z obojętnością i pustką w sercu zauważyłam, że moje ciało, od tak dawna nie kierowane przeze mnie, siada na stołku. Zobaczyłam nad sobą cieniutkie ostrze, które niepokojąco szybko zbliżało się do mojej głowy.
Fizyczny ból.
Okrzyki radości tych dwojga.
Zniknęłam.

Kobieta siedziała sztywno na stołku. Ręce bezwładnie wisiały po jej bokach. Krew skapywała na niewielkie piersi. Ostrze gilotyny wbiło się prostopadle w czubek głowy i ugrzęzło na wysokości nosa. Po jego bokach niebieskie oczy wpatrywały się w nicość. Nagle wewnątrz ciała coś się zaczęło kłębić. Nóż mozolnie zsunął się niżej. Przeciął szczękę, rozpołowił szyję, znów utknął, jednak tym razem w klatce piersiowej. Rozdwojona głowa z mokrym mlaśnięciem rozdzieliła się i zaczęła opadać na przeciwległe boki. Nagle zaklinowane ostrze wypadło z ciała i z czystym metalicznym dźwiękiem upadło na podłogę. Z wnętrza rozpołowionego ciała wyłoniły się pazury i łapy pokryte czarną sierścią. Chwyciły za krawędź rany i mocno pchnęły. Wnętrzności chlupnęły na podłogę, krew pociekła barwiąc połowę kobiety na czerwono. Druga połowa pożerana była przez olbrzymią pumę. Różowym językiem oblizywała sobie krew z pięknego pyska. Potem przeciągnęła się, zamruczała i zaczęła chłeptać krew. Niedaleko niej stał pochylony mężczyzna. Rzygał żółcią. Miał twarzyczkę dobrego i uczynnego chłopca. Tylko zielone oczy lśniły stalowym blaskiem.

czwartek, 13 lutego 2014

Życie.

Otworzyła oczy. Wreszcie zaczęła widzieć. Świadomie rejestrować otaczający świat. Pomyślała, że warto by było zrozumieć. Chciała iść.
Stała na środku wyraźnie wytyczonej, gładkiej ścieżki. Dookoła rozciągały się pola, przyjemnie zazielenione, z pasącymi się spokojnie sarnami. Ptaki majestatycznie sunęły po niebie. Wesołe wiewiórki z orzechami w maleńkich łapkach biegały wesoło po pojedynczych drzewach. Ich rude, puszyste kity były wyraźnie widoczne wśród soczystych, świeżych liści. Zające wynurzały się z norek i węszyły w powietrzu, marszcząc czarne noski.
Dziewczyna stała sama, naga i nieśmiało się uśmiechając wdychała świeże powietrze w młode płuca. Jej skóra była delikatna i miękka. Długie włosy spływały falami do końca jej pleców i przy każdym ruchu, łaskotały końcówkami gładkie pośladki. Spokój i harmonia odbijały się na jej twarzy. Ale w oczach można było dostrzec rosnące iskierki ciekawości. Zrobiła krok, potem kolejny. Nabrała śmiałości, zaczęła iść szybciej i z większą stanowczością. Na jej ramieniu nagle wylądował kruk. Zaskoczona krzyknęła, a po jej obojczyku spłynęła odrobina krwi. Zdziwiona spojrzała na towarzysza. Miał długie pióra w kolorze głębokiej czerni. Lśniły w słońcu granatem nocy. Kruk patrzył na nią małym błyszczącym okiem w kształcie paciorka. Było przerażające. Miało w sobie głębie pustej studni, a jednocześnie można było w nim dostrzec wszystkie życia świata. Dziewczyna chciała go z siebie strząsnąć, ale kruczy pazur nadal tkwił w jej ramieniu. Pojawił się ostry ból, kolejna kropla krwi. Potężny, szary dziób rozchylił się w parodii uśmiechu. Z głębi opierzonej piersi wydobyło się rozbawione krakanie. Dziewczyna podjęła marsz, zauważając, że pomimo dużych rozmiarów ptaka, nie odczuwa jego ciężaru. Przyspieszyła kroku z myślą, że miło mieć towarzystwo w podróży w nieznane. Nie zauważyła tylko, że w miejscu gdzie spłynęła krew, skóra zmarszczyła się delikatnie.
Rozpętała się burza.
Wicher łamał drzewa, ulewa rozrywała ziemię, pioruny rozświetlały niebo. Dziewczyna pozbawiona schronienia, szła dalej wąską ścieżką. Lodowaty deszcz siekł jej delikatną skórę z ogromną siłą. Wiatr szarpał jej ciałem, utrudniając marsz. Latające gałęzie pozostawiały na jej ciele drobne ranki. Wszystkie zwierzęta się pochowały, uciekły przed gwałtownością i przerażającym pięknem burzy. Tylko kruk wyglądał na zadowolonego. Jego pióra lśniły kroplami deszczu.
Dławiący strach rósł w piersiach dziewczyny. Zaczęła biec, wypatrywała końca tego szaleństwa. Jednak wkrótce, ścieżka zmieniła się w potok błota. Drżąca, zziębnięta dziewczyna ugrzęzła w mokrej ziemi. Pozbawiona sił i nadziei, zapłakała gorzko. Zdała sobie sprawę z własnego zagubienia i samotności. Spojrzała na swoje pokaleczone i brudne ciało, znienawidziła je ze wszystkich sił. Jej piękne włosy teraz były skołtunione oraz ciężkie od wody i błota. Pełna złości i rozgoryczenia, rozczarowana tym co miało być piękną przygodą, dziewczyna znalazła ostry kamień i spiłowała włosy. Potem położyła się w błocie i zasnęła. Kruk poderwał się do lotu i przysiadł na pobliskim drzewie. Zakrakał kpiąco. Z granatowej chmury oderwały się dwa cienie. Wylądowały obok kruka w identycznej kruczej postaci.
Burza przeszła. Przeminęła, zniknęła. Świat odetchnął świeżym, oczyszczonym powietrzem. Zwierzęta wysunęły mordki ze swoich schronień i zajęły się swoimi sprawami.
Blade, bezwładne ciało leżało zanurzone w błocie. Trzy kruki bacznie je obserwowały. W końcu dziewczyna poruszyła się. Z cichym jękiem i donośnym chlupnięciem wynurzyła się z ziemi. Chwiejnie stanęła na nogi i z przymrużeniem spojrzała na słońce. Wszystko ją bolało, a jednocześnie czuła się lepiej niż kiedykolwiek. Odkryła w sobie spokój i harmonię. Burza połamała ją, by mogła zrosnąć się w zdrowszą i mocniejszą osobę. Dziewczyna dotknęła dłonią swojej głowy. Krótkie włosy zdawały się nie należeć do niej. Żałowała swojego wybuchu.
Kruki sfrunęły z drzewa i usiadły na jej ramionach. Boleśnie wbiły się pazurami w jej ciało, krew spłynęła pozostawiając zmarszczki. Dziewczyna stała się kobietą.
Lekko zdziwiona obecnością kolejnych towarzyszy, postanowiła podjąć marsz. Jednak każda burza ma swoje konsekwencje. Ulewa zmyła ścieżkę dziewczyny, pozostawiając kobiecie grząskie błoto. Zagubiona spojrzała na kruki, ale te trwały niewzruszone na swoich posterunkach. Kobieta postanowiła ruszyć przed siebie, w nadziei na odnalezienie ścieżki lub jakiś wskazówek.
Nie trwało długo i kobieta doszła do granicy. Przed nią rozlegała się olbrzymia, mroczna puszcza. Drzewa skrzypiały, powietrze przesycone było zapachem liści, gdzieś w głębi pluskała woda. Jednak mrok i nieznane przerażało kobietę. Wśród olbrzymich i starych drzew, czuła się mała i nieistotna. Obróciła się i spojrzała na krainę, którą znała, która przyniosła jej wiele radości. Wydała jej się taka nieciekawa, nieatrakcyjna. Zrozumiała, że to nie miejsce dla niej. Wzięła głęboki wdech i wkroczyła w mrok lasu. Z gałęzi na jej ramię sfrunął kolejny kruk.
Wyprostowana, z lekko rozchylonymi dla kruków rękoma, kobieta zagłębiała się w puszczę. Chciała dotrzeć do wody, by się napić i umyć. Jednak wśród drzew miała wrażenie, że nieustannie kręci się w kółko. Dźwięk był rozproszony, cały czas o coś się potykała. W końcu upadła. Rozbawione krakanie uniosło się w górę. A potem, bez ostrzeżenia, ostre dzioby wbiły się w jej plecy, pośladki, uda.
Bardziej z szoku, niż z bólu i strachu, kobieta poderwała się i zaczęła uciekać. Krzyczała, machała rękoma, biegła najszybciej jak mogła. Na próżno. Kruki sunęły za nią niczym cienie. Wyłaniały się z mroku i wydzierały kawałki mięsa z jej ciała. Krew spływała i szybko wsiąkała w ziemię. Zmęczona kobieta nie miała siły uciekać. Stanęła i rozłożyła ramiona. Sześć kruków rozsiadło się z przyjemnością. Kobieta odetchnęła, pogodzona z losem. Podjęła wędrówkę, od czasu do czasu z obawą zerkała na kruki. Znów zaczęła błądzić, aż w końcu krzyknęła bezradnie. Głos odbił się echem i trafił do wielu uszu. Pomiędzy drzewami zaczęły pojawiać się postacie. Były podobne do kobiety, ale zamiast ludzkich głów, miały zwierzęce. Jednak kobieta nie przestraszyła się. Czuła z nimi więź, postacie fascynowały ją, a do tego rozpaczliwie potrzebowała pomocy. A każda z postaci zachęcająco wyciągała do niej ręce. Kobieta ujęła dłoń pół-niedźwiedzia. Jego futro błyszczało urzekająco, pysk miał w sobie coś z łagodności, jednak postura zdradzała siłę. Kobieta czuła się przy nim bezpieczna. Do tego błysk pożądania w pięknych czarnych oczach sprawił, że mimo brudu i ran, poczuła się piękna i kochana. Podążyła za nim nie rozglądając się.
Szli długo. Dookoła robiło się coraz mroczniej. Ona tego nie dostrzegała. Widziała tylko , co piękne. Lśniącą rosę na liściach. Białe kwiaty wśród ciemności. Jaskrawe kolory owadów. Czuła się wspaniale. Kochała ten świat i pół-niedźwiedzia. Nie myślała o przyszłości, żyła każdą chwilą. Zatrzymali się przed wielką jaskinią. Z otworu śmierdziało stęchlizną i padliną. Pół-niedźwiedź kazał jej tam wejść.W imię miłości. Potem rzucił się jej do gardła. Próbowała się bronić. Odgryzł jej lewą pierś. Próbował wyrwać serce. Uciekła. Drwiące krakanie wyłoniło się z mroku i osiem kruków umościło się na jej rękach.
Przerażona i obolała kobieta krążyła po lesie. Od czasu do czasu słyszała jego warczenie, gdzieś w ciemnościach, wtedy uciekała jak najdalej. Taką zastraszoną, brudną i na granicy obłędu, znalazła kobietę pół-sarna. Jej wielkie, piękne oczy wyrażały smutek i współczucie. Zaprowadziła ją prosto do strumienia. Umyła, opatrzyła ranę, zapewniła schronienie. Jednak nie mogła sprawić, by pierś odrosła. Kobieta na zawsze pozostanie okaleczona.
Mimo to nie poddała się i postanowiła kontynuować podróż. Przed siebie, na kraniec świata. Podziękowała pół-sarnie i ruszyła w drogę ze swoimi krukami. Teraz większą uwagę poświęcała otoczeniu. Cieszyła się każdym dniem. Stawiała przed sobą nowe cele i spełniała je. Trzymała dystans wobec pół-zwierząt, jednak gdy któreś chciało się do niej przyłączyć, nie protestowała. Tak poznała pół-łosia, który postanowił podążyć za nią. Przeszli razem wiele kilometrów, przeżyli ze sobą wiele czasu. Zakochali się w sobie, znaleźli najjaśniejszą polanę w lesie i zamieszkali tam. Wiele lat żyli spokojnie i szczęśliwie. Jednak kobieta wewnątrz siebie nadal odczuwała potrzebę podróży. Stłumiła to uczucie dla rodziny, dla pół-łosia, który kochał ją i akceptował taką jaka była. Ona również go kochała, ale chęć dotarcia do krańca świata była silniejsza. Pewnego dnia, przygarbiona od nadmiaru kruków na ramionach, odeszła.
Szła, aż trafiła na koniec lasu. Zobaczyła przed sobą bezmiar piasku. I niczym nie przysłonięte, olśniewające, piekące słońce. Oczarowana ruszyła w jego stronę. Las został daleko za nią.
Wkrótce jej skóra, niegdyś jędrna i zdrowa, teraz pomarszczona i luźna, pokryła się plamami brązu. Kobieta traciła siły, wciąż przybywające kruki, obsiadały ją całą. Nie czuła ich wagi, a jednak ich obecność ją przytłaczała. Kruki pojawiały się znikąd, było ich coraz więcej. Niektóre z nich dziobały kobietę w nogi, inne wyrywały ciało z jej brzucha, jeden siedzący na głowie skubał powolnie jej twarz. W końcu kobieta upadła na kolana. Poczuła się stara i pokonana. Zrozumiała, że nie da rady się podnieść. Gorzkie łzy spływały po jej rozpalonej skórze.
Nagle wszystkie kruki poderwały się w powietrze. Na moment przysłoniły słońce, potem zaczęły się gwałtownie kłębić. Przypominało to wielki huragan, czarnych piór i piasku. Wszystko ustało.
Przed kobietą stała olbrzymia, majestatyczna postać. Nie miała twarzy, jedynie wielki, szary, kruczy dziób. Resztę okrywała długa do ziemi peleryna czarnych, lśniących piór i błyszczących, paciorkowatych oczu. Kobieta spojrzała w ich głębie i ujrzała swoje życie.
Spokój i łagodność dzieciństwa.
Gwałtowność dojrzewania.
Zagubienie i naiwność poszukiwania.
Stabilność dorosłości.
Nieuchronność starości.
Warto było.
Kłapnął dziób. Głowa kobiety spadła na rozgrzany piasek. Uśmiechała się.
Dotarła na kraniec swojego świata.