niedziela, 7 czerwca 2015

Trzech

Czuję ich wszystkich w głowie.
Mieszają się, kotłują, zapychają.
Nie mam miejsca dla siebie.
Emocje, myśli, smutki, obawy, radości, namiętności. Ludzkie wewnętrzne zawirowania. Gnieżdżą się we mnie, jakby miały tu lepiej niż u właścicieli. A im robi się lżej. Pozbawieni bagażu odchodzą pogodnym krokiem.
Szukam samotności. Potrzebuję jej. By zrzucić to z siebie, przeanalizować i uporządkować. Lepsze oddać. Gorsze zakopać. Odzyskuję siebie. Swoją pustkę.
I zastanawiam się, czy ten zamęt wynika z mojej słabości? Nie potrafię się obronić? A może moja pustka służy do gromadzenia nadmiaru emocjonalności? Takie jest moje przeznaczenie i nie powinnam narzekać? Pomagam czy szkodzę?
Trzęsą mi się ręce.
Daję się ponieść szaleństwu. Wyłączam głowę i ruszam przed siebie. Poznaję mieszankę wybuchową. Inteligencja i siła. Bogactwo i władza. Zdecydowanie i określony cel. Niski, wibrujący głos i delikatne, czułe ręce. Opiekun, obrońca, rodzic wymagający posłuszeństwa. Otoczony przez szkło i biel mebli, opowiada o istocie kontaktów z naturą. Rozpieszczony wygodami traci szacunek do ludzi, jednocześnie pozostając rozsądnym i racjonalnym członkiem społeczności. Tuli głowę w moich ramionach szukając ukojenia w bólu, do którego nie chce się przyznać.
Stabilizuję się. Oddycham wolniej. Uspokajam ciało.
Pojawia się otulony bezczelnością i pewnością siebie. Zawadiacko się uśmiecha, drapieżnie mruży oczy, emanuje siłą. Wzbudza zainteresowanie i chęć odwetu za dowcipne zaczepki. Zdeterminowany, ambitny, napędzany własną fizycznością dąży do bycia najlepszym. Dobra materialne dają mu stabilizację. Jest dumny z tego kim jest, a jednak potrzebuje potwierdzenia w oczach oblubienicy. Pragnie bliskości i czułości, chce opiekować się i chronić ukochane osoby. Dominować i zgrywać wybawiciela. Sprowokowany traci kontrolę, panicznie próbuje odzyskać nade mną panowanie, rozpaczliwie chce zrozumieć.
Uciekam. Nabieram dystansu. Nie spełniam ich oczekiwań. Nie będę się dostosowywać. Nie czuję nic.
Są wojownikami. Nie odpuszczą. Dopadają do mnie jednocześnie. Każdy ciągnie w swoją stronę. Zaczynam pękać.
Rozdarcie pojawia się wzdłuż kręgosłupa, czarna krew skapuje na ziemię. Nie przestają. Wgryzają się w mój bark, rozrywają mięśnie i ścięgna. Tulą zakrwawione twarze w moje policzka, znów chwytają za ręce i walczą o moje ciało. Pękam między piersiami. Pojawiają się żebra, pojawia się żołądek, wypadają jelita. Wszystko jest czarne, cuchnie zepsuciem, dymi się delikatnie. Nie zwracają na to uwagi. Rzucają się do klatki piersiowej, gołymi rękami wyłamują żebra, odrzucają mostek i płuca, wyrywają serce. Patrzą na nie z mieszaniną szoku i obrzydzenia. Serce wygląda na martwe od dawna, być może nigdy tak naprawdę nie działało. Z aorty leniwie kapie gorąca, gęsta  smoła. Smród jest nie do zniesienia.
Patrzą na mnie z niedowierzaniem. W moich martwych oczach nie mogą znaleźć odpowiedzi. I tak by nie wysłuchali. Ogarnięci poczuciem siły i chęcią opieki, nie dawali wiary moim ostrzeżeniom. Zbywali mój ból, obiecując lepsze życie. Opowiadali o sobie, jakby to miało nadać sens mojemu istnieniu.
Trujące opary z moich zwłok uniemożliwiają im oddychanie. Duszą się, dławią, ich wygimnastykowane ciała potrzebują świeżego powietrza. Zgięci w pół, biegną jak najdalej ode mnie, porzucają swoją misję, nie mają już kogo ratować.
Z ciemnego kąta wyłania się nowa postać. Podchodzi do zwłok nonszalancko, z wyższością. Każdy jego ruch ocieka drwiną. Spokojnie zaciąga się papierosem, delektuje się dymem zmieszanym z oparami gnijącego ciała. Dla niego nie stanowią one zagrożenia, kiedyś otrzymał dawkę jadu i przetrwał, uodpornił się. Przypomina sobie nasze liczne rozmowy. Jak słuchaliśmy siebie nawzajem. Jak upadłam, przytłoczona jego osobowością. Śmieje się ironicznie i dopala papierosa. Rzuca niedopałkiem w moje ciało, które momentalnie pokrywa się płomieniami. Przez chwile  grzeje nad nimi ręce, a potem odchodzi nie odwracając się.
Popiół miesza się z ziemią. Nic nie czuję.