środa, 19 marca 2014

Wyimaginowani przyjaciele

Zainspirowanie opowiadaniami J. Eversona

Zawsze byli.
Bliżej niż ktokolwiek.
W ciemnych odmętach mojej duszy rośli i potężnieli. Z przyjemnością rozsiedli się w słabości mojego umysłu. Karmieni smutkiem, wątpliwościami i nieokiełznaną złością stali się potężnymi sprzymierzeńcami.
Dwie przeciwności przyczajone w kącikach osobowości. Zawsze gotowe podeprzeć chwiejący się umysł. Zatamować nieprzerwany natłok myśli. Uspokoić wzburzone morze emocji. Obetrzeć łzy i wstrzymać samobójcze odruchy.
I nadałam im ciała.
Ona dumna, piękna i niebezpieczna. Lśniąca czernią nocy kocica. Smukła i umięśniona puma. Szczerząca zęby na słabości. Rozrywająca na strzępy litość i współczucie. Uwielbia być pieszczona i podziwiana. Kocha zamęt i ból. Nie cofnie się przed niczym, byleby tylko się zaspokoić. Z lubością nurza się w pożądaniu mężczyzn i podziwie kobiet. Sama pragnie władzy i krwi. Uśpiona wtapia się w mrok, by w odpowiedniej sytuacji zaatakować. Przeciąga się zmysłowo i zlizuje krew ofiar z pyszczka. Piękny drapieżca. Dawała mi siłę, by walczyć z życiem. Uczyła jak pożerać wrogów i nie czuć bólu. Nie litować się. Nigdy. Była pięknem, którego mi brakowało.
On jest zupełnie inny. Cichy, nigdy nie zasypia. Zawsze gotów nieść pomoc. Łagodny, spokojny, pełen miłości. Obdarza świat rozsądnym zachwytem, a ludzi traktuje z pobłażliwą wyrozumiałością. Słodki, niepozorny chłopczyk z burzą czarnych włosów. Wielokrotnie patrzyłam przez łzy w jego zielone oczy. Często czułam jego delikatne dłonie tulące mnie do samotnego snu. Jego głos uspokajał mój rozdygotany oddech słowami miłości. Pozwalał płakać i okazywać słabość. Był miłością, której potrzebowałam.
Tak różni.
Tak inni.
Powinni walczyć ze sobą, by udowodnić wyższość swoich idei. A jednak ściśnięci we wnętrzu ograniczonego ciała, zawarli sojusz i pomagali jak mogli.
Podnosili, gdy upadałam.
Cieszyli, gdy osiągałam szczyty.
Radzili, gdy stałam na rozdrożu.
Bronili, gdy byłam krzywdzona.
Opatrywali, gdy krwawiłam.
Zawsze obecni. Zawsze gotowi.
Onieśmielona ich potęgą i mądrością, ufałam bezgranicznie. Pozwoliłam kierować sobą bez słowa sprzeciwu. Z wdzięcznością wycofałam się w głąb ciała, oddając je lepszym. Słaba i malutka przestałam kontrolować cokolwiek. Bezpieczna i spokojna delektowałam się ciemnością ukojenia.
Tylko raz poczułam niepokój. Stało się to w momencie samoświadomości, gdy ujrzałam lustrzane odbicie swoich oczu. Niegdyś czysto niebieskie, teraz były zielone, ze źrenicą otoczoną obręczą kociej żółci. Były piękne.
Byłam szczęśliwa. Tkwiłam sobie w przyjemnym kąciku umysłu. Nikt mnie nie niepokoił, za nic nie byłam odpowiedzialna. Nic nie czułam i byłam niczym. Dryfowałam na granicy istnienia. Jednak z czasem irytacja i złość tych dwojga zaburzyła mój marazm.
Dusili się w moim nędznym ciele. Moja obecność tylko ich drażniła. Pluli na mnie jadem, ale i tak nie potrafiłam zniknąć. Kuliłam się w swoich przeprosinach, wzbudzając w nich jeszcze większe obrzydzenie. Po miłości nie było śladu.
Nie mogli mnie usunąć.
Nie mogli mnie wymazać.
Nie mogłam uciec.
Dali spokój. Odpuścili. Tak myślałam. Pochłonął ich jakiś projekt. Niewiele dostrzegałam ze swojego kąta. Widziałam tylko migawki. Pojedyncze spojrzenia na obliczenia, rysunki i pracujące ręce. Budowali coś z ciemnego drewna. Było duże i nieskomplikowane. Przypominało podłużną ramę olbrzymiego obrazu. Postawili to pionowo. W środku umieścili stołek i skośnie ścięte ostrze, które wciągnęli na samą górę ramy.
Wyglądało to jak gilotyna.
To była gilotyna.
Nie rozumiałam po co im ona. Z obojętnością i pustką w sercu zauważyłam, że moje ciało, od tak dawna nie kierowane przeze mnie, siada na stołku. Zobaczyłam nad sobą cieniutkie ostrze, które niepokojąco szybko zbliżało się do mojej głowy.
Fizyczny ból.
Okrzyki radości tych dwojga.
Zniknęłam.

Kobieta siedziała sztywno na stołku. Ręce bezwładnie wisiały po jej bokach. Krew skapywała na niewielkie piersi. Ostrze gilotyny wbiło się prostopadle w czubek głowy i ugrzęzło na wysokości nosa. Po jego bokach niebieskie oczy wpatrywały się w nicość. Nagle wewnątrz ciała coś się zaczęło kłębić. Nóż mozolnie zsunął się niżej. Przeciął szczękę, rozpołowił szyję, znów utknął, jednak tym razem w klatce piersiowej. Rozdwojona głowa z mokrym mlaśnięciem rozdzieliła się i zaczęła opadać na przeciwległe boki. Nagle zaklinowane ostrze wypadło z ciała i z czystym metalicznym dźwiękiem upadło na podłogę. Z wnętrza rozpołowionego ciała wyłoniły się pazury i łapy pokryte czarną sierścią. Chwyciły za krawędź rany i mocno pchnęły. Wnętrzności chlupnęły na podłogę, krew pociekła barwiąc połowę kobiety na czerwono. Druga połowa pożerana była przez olbrzymią pumę. Różowym językiem oblizywała sobie krew z pięknego pyska. Potem przeciągnęła się, zamruczała i zaczęła chłeptać krew. Niedaleko niej stał pochylony mężczyzna. Rzygał żółcią. Miał twarzyczkę dobrego i uczynnego chłopca. Tylko zielone oczy lśniły stalowym blaskiem.