niedziela, 8 września 2013

W niewoli

Zła, okropna, straszna ja.
Ta, która skrzywdziła, zraniła, oszukała.
Niewdzięczna, kłamliwa, wiecznie niezadowolona.
Beze mnie w końcu oddychasz. Idziesz do przodu, doroślejesz, żyjesz. Jesteś szczęśliwy. Osiągnąłeś to, czego wymagałam. Beze mnie. Chcę wierzyć, że moja perfidia cię do tego zmusiła.
Wariuję. Nie wiem, co jest prawdziwe, a co jest urojone. Czy moje krzywdy zdarzyły się naprawdę? A może tkwiłam w fałszywym poczuciu nieszczęścia, które sama dla siebie stworzyłam? Tak rozsmakowałam się w litości do samej siebie, że zapomniałam o twoich uczuciach?
Wieczna analiza, rozpamiętywanie, odtwarzanie ciągle i ciągle. I mdląca tęsknota za czymś, czego nigdy nie było. Marzenie o cieple drugiego ciała w ciemny wieczór. Pragnienie delikatnych rąk, tulących do snu. Potrzeba twojej cielesności, bo nic więcej nas nie łączyło.
Prymitywna, obrzydliwa, niska chęć.
Urojony sen o twej wspaniałości.
Pławię się obrzydzeniem do samej siebie. Mój umysł mnie oszukał. Jedyna rzecz, którą w sobie kochałam i szanowałam, zakpiła ze mnie. Mój mózg stworzył iluzję, która niespodziewanie roztrzaskała się o rzeczywistość.
Nikomu i niczemu nie mogę ufać.
Wszechogarniające poczucie pustki sprawia, że płaczę patrząc w błękit nieba. Czekam z niecierpliwością na przeznaczenie. Na drogę, którą ktoś mi wskaże i którą będę musiała podążyć. Na ból mięśni działających w jakimś celu. Na determinację mającą jakiś sens.
Szukam magii. Potrzebuję jej. Czystej, nieskazitelnej energii, która uczyni mnie kimś wielkim. I sprawi, że ludzie będą drżeć pod moim spojrzeniem. Nie chcę miłości. Chcę szacunku i lęku. Zniszczenia.
Staram się dostrzegać magię w każdym dniu. Chcę wierzyć, że słodki szum liści i ciepły dotyk wiatru to cud, którego nie jestem w stanie pojąć. A przytłaczający ogrom nieba i siła ziemi to moce, które trzeba respektować. Może i tak. Ale ludzie nadal pozostają marnymi, nic nieznaczącymi istotami. Słabymi, wystraszonymi zwierzątkami, kręcącymi się w kółko. Tylko ich zdradliwe umysły tworzą wspólną iluzję siły, władzy, potęgi. I człowiek w zniszczeniu oraz śmierci dopatruje się wielkości. Nie jest w stanie dostrzec swej marności.
Zgolenie głowy.
Rozbicie czaszki.
Leniwie wypływający płyn. Delikatne ściąganie kawałków kości z miękkiej powierzchni mózgu.
Skóra, krew, kość, płyn.
Metodyczne ruchy, mlaszczące odgłosy.
Ostrze, szczypce.
Obraz poranionego mózgu.
Wyjmowanie narządu i ułożenie go na zimnym blacie czystego stołu. Jaskrawe światło daje doskonałą widoczność.
Krople płynu, strumień krwi, lepkość śluzu.
Rozcięcie półkuli. Szara, galaretowata materia władająca ciałem, teraz rozdzielona pojedynczym ruchem. Nacisk ostrza między sploty, przypominające skurczone dżdżownice. Rozdzielenie na pojedyncze cząsteczki potęgi ludzkiego ciała.
Jednak nigdzie nie ma wspomnień.
A tylko o to chodziło. By usunąć te, które są niepotrzebne lub sprawiają ból. By wyciąć fragmenty upokorzenia i żałości. By znów uczynić się silnym i pewnym.
Pełne złości i rozgoryczenia ciosy noża tworzą na stole lepką, dziwnie falującą maź. Szara tkanka z czerwienią krwi tworzy kubistyczny obraz życia.
Oszukańczy mózg nie pozwoli przejąć nad sobą władzy. Jest bezwzględnym dyktatorem, który pokazuje ci tylko to, co chce żebyś zobaczył. A ty jesteś szczęśliwy.

wtorek, 3 września 2013

Kakofonia

Abderyci.
Infantylni abderyci.
Beznadziejni interlokutorzy.
Tajfuny, tornada, huragany. Cyklony.
Niby tchnięci szaleństwem, a jednak bezsprzecznie normalni. Swoją obecność obwieszczają hałasem. Rumorem, szumem, chrobotem. Pozostawiają chaos i mętlik.
Prymityw czy bóstwo?

Ruch. Nieustające poruszenie. Niepowstrzymane spadanie. Bieg, skok, pływanie, latanie, wirowanie. Galop.
Szum, chrzęst, plusk.
Pukanie, skrobanie, szemranie.
Skrzek, kwik, pisk, krzyk.
Hałaśliwe staczanie się ku śmierci. Obleśny dotyk cudzych dłoni. Mokry cmok w policzek. Obłudny uśmiech na nieznanej twarzy. Chrapliwy oddech prosto w ucho. Śmierdzący wydech przy pięknych słowach.
Obrzydliwości.
Stukot, brzdęk, szmer.
Kroki, pozdrowienia, śmiech.
Spojrzenia, pozdrowienia, łyk.
Pulsujący szum otoczenia, oblepiający twoje uszy. Wdzierający się do głowy, otaczający ciasno umysł. Brak myśli, brak wspomnień, jedynie chwiejne obrazy poruszające się do rytmu.
Nie należysz do nikogo. Jesteś niczym i wszystkim. Hałas cię wciąga, pochłania, unicestwia. Nie ma nic innego. Tylko ten wszechobecny, rytmiczny szum ludzkich ciał. Bezustanne brzęczenie wywoływane przez człowiecze usta.
Szum, szmer, szelest, szept. Szaleństwo.
Mlaskanie, siorbanie, cmokanie.
Świergotanie, szczebiotanie, pianie.
Chrzęst, huk, stuk, puk.
Miarowe, głuche uderzenia tępego narzędzia. Trzask pękającej czaszki. Kolejne dźwięki i dźwięki. Nie jesteś w stanie od tego uciec. Jednak w szeleście upadającego ciała odnajdujesz pewną harmonię. Chrzęst łamanych kości nie przyprawia cię o szaleństwo, ale pozwala odczuć satysfakcję. Chlupot i mlaskanie oślizgłych wnętrzności bawi cię dogłębnie.
Tylko te krzyki. Wrzaski. Nieartykułowane dźwięki bólu.
Wycinaniu języka towarzyszy niepowstrzymany strumień krwi. Plusk czerwonej cieczy napełnia cię rozkoszą. Szmer płynącej gęstej posoki uspokaja cię tak, jak woda uspokaja normalnego człowieka.
Pozostawiasz dławiącą się ofiarę w kałuży krwi. Charczenie, splunięcia, stłumione krzyki przyprawiają cię o ból głowy i odbierają radość związaną z uciszaniem.
Wrócisz, gdy nieszczęśnik się wykrwawi.
Wrócisz, gdy ofiara zamilknie.
Wrócisz, by zabawić się cichym trupem.
By uwolnić się od ciągłej kakofonii ludzkich głosów.
By wydobyć pierwotną eufonię brutalnego świata.