wtorek, 16 lipca 2013

Słońce rzuca najgłębsze cienie

Szum drzew delikatnie poruszanych wiatrem. Plusk wody wesoło spływającej strumieniem. Ciepły dotyk słońca na skórze. Przeciągam się na trawie niczym rozleniwiony kot. Rozkosznie drapie pazurami miękką ziemie.
Odzyskałam spokój i równowagę. Czuję stabilizację i bezpieczeństwo. Płynę z nurtem niczym bezwładny liść. Uginam się z wiatrem niczym giętka palma.
Jednak głęboko pod rozgrzaną skórą, czai się niepokój. Strach przed nieudolnością. Niechęć wobec słabości. Obrzydzenie istotą ludzką. To wszystko kłębi się w środku wywołując mdłości i nieprzyjemny ucisk w głowie. Tłamszę to w sobie i nie wiem co z tym zrobić. Jak się tego pozbyć. Jak znów oddychać pełną piersią.
Pojawiasz się z nie wiadomo skąd. Przerażasz wszystkich. Wzbudzasz zainteresowanie. Promieniejesz energią silną i przejmującą. Przypatrujesz mi się jasnymi, przeszywającymi oczami. Przeglądasz moje myśli. Związana twoim czarem, chcę uciekać. Biec daleko, gdzie twoje spojrzenie mnie nie dosięgnie. Uśmiechem maskuję odwrót. Staram się ciebie odepchnąć, zniechęcić, odrzucić. Ty nadal na mnie patrzysz, uśmiechając się delikatnie. Wiesz. Wiesz wszystko. Mogę tylko błagać, byś zachował to dla siebie.
Przytulasz mnie i nagle dociera do mnie, że nie mam się czego obawiać. Twoja energia, siła, pewność otula mnie niczym ukochane stworzenie. Zaskoczona ulegam. Zapominam o jakiejkolwiek walce. Przy tobie zaczynam oddychać.
Znikasz.
Twoja nieobecność kaleczy mnie każdego dnia. Wspomnienie tego co zaszło blednie powoli. Zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek byłeś. Czy kiedykolwiek istniałeś. Ogarnia mnie przejmująca pewność, że to ja nie sprostałam. Idealnie wypełniłeś moją pustkę, a ja jestem zbyt płytka,  by zapełnić twoją.
Wygrzewam się na słońcu, obserwując swoje ciało. W głowie brzęczy mi myśl, irytująca jak mucha, by zerwać z siebie tą miękką, organiczną powłokę. Dręczy mnie ochota rozcięcia rozgrzanej słońcem otoczki i dotknięcia delikatnych narządów wewnętrznych. Pragnę wbić ostrze w podbrzusze i płynnym ruchem nakreślić w górę linie. Chcę zobaczyć krew delikatnie wypływającą z rany, spływającą na uda. Czuje dreszcze wywołane wyimaginowanym poczuciem dotyku ciepłej, czerwonej posoki. Jedną ręką podtrzymywałabym wężowe sploty jelit, wyślizgujące się na wolność.  Drugą dłonią wyciągałabym po kolei mniejsze narządy. Przyjemnie ciepłą, ciemną wątrobę, żołądek wypełniony kwasem, rurę przełyku. Dwoma mocnymi szarpnięciami wyrwałabym płuca ale jednocześnie upuściłabym jelita, które z cichym mlaśnięciem upadłyby na trawę. Prymitywną macicę ułożyłabym koło śliskiej śledziony. Chlupot krwi szukającej drogi ujścia z rozpadającego się ciała, przyprawia mnie o zawrót głowy. Na koniec ujęłabym w szponiaste palce pulsujące rytmicznie serce. Cieszyłabym się ostatnimi ruchami, a potem wyszarpnęłabym je spod żeber. Dążyłam do tego od początku. Gdybym mogła zagryzłabym własne serce. Wbiłabym zęby i pozwoliła gęstej krwi spłynąć po twarzy.
Za karę. To ono utrzymywało mnie przy życiu. To ono niezdecydowane raniło tylu ludzi dookoła. To ono w ważnych momentach odmawiało współpracy.
Jestem nieistotną drobiną na tym świecie. Jedną z wielu. I choć chciałabym wierzyć w swoją inność, w środku wszyscy jesteśmy tacy sami. Wypełnieni krwią, wodą i chemikaliami. Ograniczeni przez prymitywne, zwierzęce potrzeby. Rozsmakowani w obrzydliwych aktach cielesnych.
A mimo to nadal tkwimy w przekonaniu, że jesteśmy czymś lepszym. Umiłowanym. Wyróżnionym.
Moja skóra skwierczy w promieniach słońca, nadal cała i nietknięta. Uwięziona pod nią energia, chciałaby ulecieć wraz z wiatrem. Odnaleźć tę, która tchnęła we mnie życie. Znaleźć, uwięzić i nigdy nie pozwolić odejść.