poniedziałek, 10 czerwca 2013

Życie teatrem

Kurtyna opadła.
Z trzaskiem drzwi garderoby, zrzucam z siebie wszystkie maski i etykiety. Jestem sobą w ciszy własnej samotności. Spoglądam w lustro i widzę twarz niedoskonałą, pełną wad, naznaczoną niskimi potrzebami. Odwracam wzrok.
Nikomu się nie przyznam.
Gardę sobą. Maski inteligencji, seksualności, wyniosłości leżą upchane w kącie. Stoję naga i nienawidzę siebie. Słabe mięśnie, wszechobecny tłuszcz, nieciekawa twarz. Leniwa, okrutna, manipulantka. Lewa ręka pokryta jest równoległymi bliznami. Niedouczona, bezbarwna, beztalencie. Wyciekającą krew obserwuje z chłodnym spokojem. Bez sensu, bez celu, bez przeznaczenia. Jestem obrzydliwie niedoskonała. Żywię się słabościami innych. Słucham, przeżuwam, przekazuje dalej. Bez maski nadal jestem zakompleksioną nastolatką walczącą ze sobą.
Nikomu się nie przyznam.
Kłamstwa, niedopowiedzenia, przebieranki.
Dla każdego inna.
Postanowiłam zaufać.
Może byłam zmęczona udawaniem, może po prostu potrzebowałam bliskości. Uchyliłam drzwi garderoby i wciągnęłam do niej przechodzącą Osobę. Przerażona spojrzała na mnie i powoli uśmiechnęła się. „Jesteś piękna” powiedziała. Odetchnęłam. Otworzyłam serce, pokazałam duszę, płakałam ze szczęścia. Osoba tak przypadkowa i niespodziewana. Akceptacja, piękno, miłość – te słowa padały. Szczęście, ciepło, zaufanie – dobre uczucia krążyły wokół.
Zauważyłam coś. To moja garderoba i to ja jestem naga. Bez masek. Osoba nie musiała się odsłaniać. Ściągnęła jedno czy dwa przebrania, by nie wzbudzać podejrzeń. Pod ręką trzymała cały plik szarych, tekturowych masek. Przeznaczonych dla mnie. Dotknęłam twarzy. Poczułam pod palcami szorstki papier. W swej radości nie zauważyłam formy jaką mi narzucono. Manipulowano mną, dostosowano do własnych potrzeb.
Dusiłam się. Cofałam, szukałam ciemności, tęskniłam za samotnością. Jednak nie mogłam. Z każdej strony widziałam Osobę, która otaczała mnie i silnymi rękami zakładała mi na twarz kolejne nakrycia.
Krzyczałam, walczyłam, uderzałam.
Ostatkiem sił wypchnęłam Osobę za drzwi, zakluczyłam się. Szlochałam.
To nie był koniec walki. Drzwi trzęsły się pod naporem ciosów. Głuche uderzenia mieszały się z okrutnymi słowami. Odsunęłam się w ciemny kąt, zakryłam uszy rękami, płakałam krwawiąc. Ból, rozczarowanie, miłość – wszystko zmieszało się w śmiertelny napój, który wypiłam jednym haustem.
Drgawki, łzy, krew, agonia.
Nie umarłam. W moim teatrze nie może zabraknąć głównego bohatera.
Krzyki nie ustały, nieświadome tragedii rozgrywającej się za drzwiami. Oprócz odrzucenia i złości, słyszałam również błagania o powrót na scenę. Ktoś potrzebował maski wspierającej matki. Ktoś inny pragnie zabawy z wesołą imprezowiczką.
Podniosłam się, nadal ohydna, poraniona. Przebrałam się. Otworzyłam drzwi i krzyki ucichły. Nie ze strachu czy obrzydzenia. Wręcz przeciwnie. Zawsze wychodzę lśniąca i uśmiechnięta. Pewna siebie, mądra, wspierająca. Wysoka, zgrabna, interesująca. Ruszam na scenę.
Kurtyna się uniosła. W tłumie ludzi odnalazłam Osobę. Zapraszam ją do wspólnego występu. Jestem Achillesem, Ona Hektorem.
Nikt Jej już nie uwierzy.
Nie popełnię więcej tego błędu.
Nikomu się nie przyznam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz