poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Nie.

Nie mam ochoty. Chęci.
Pragnień, potrzeb.
Nie chcę. Nie mogę. Nie potrafię.
Wszystko się miesza, każdy intensywny kolor. Powstaje mdła, nijaka maź rzeczywistości. Nie chcę tu być.
Czuje ogromny nacisk, jakby ktoś miażdżył mi głowę.
Słowa, obecności, istnienia. Pełno, mnóstwo, niebotycznie wiele. Nie do zniesienia. Duszno, gorąco, wymiotuję.
Nie mogę wytrzymać. Nie widzę drogi ucieczki. Wszędzie ludzie, ich energia, duchowość. Marnotrawiona, niszczona, bezczeszczona. Zaniedbana, splątana, pogubiona, słaba i rozpaczliwa. Oraz ich fizyczne ciała. Porozciągane, poprzebijane, wytatuowane. Poubierane, wyperfumowane, odmalowane. Maskujące strach i gorycz. Kryjące nieśmiałość oraz niezadowolenie ze świata i z samych siebie. Zwracające uwagę błyskotkami, ponieważ ich osobowość nie ma czym lśnić. Pustka w oczach.
Oni też nie mają ochoty. Ani znaczenia.
Nie mogę nabrać powietrza, spokojnie odetchnąć, normalnie funkcjonować. Napędzana nienawiścią i obrzydzeniem pokonuję kolejne dni. Nie mam już sił. Nozdrza zapycha mi smród. Ludzkiego strachu, niepokoju, zmartwień, a nade wszystko, smród mojego własnego ciała. Miękkość jego konstrukcji, chemia jego działania, odpady jego użytkowania. Niepowstrzymane gnicie.
Tkwię w tym organicznym więzieniu i trawię sama siebie. Kiedyś miałam potrzebę, chęci i ochotę krzyczeć, szarpać, rozrywać, niszczyć, krzywdzić. Pławić się w bólu i cierpieniu. A potem śmiać się i cieszyć. Kochać i nienawidzić. Umierać i odradzać się.
Teraz nie.