wtorek, 30 grudnia 2014

Mrok kryje wiele tajemnic. Władca dusz.

Dla Innego.


Krążyły o nim opowieści.
Kuszące. Zachwalające. Z posmakiem tajemnicy.
Wyłonił się z mroku.
Elegancki. Pewnym krokiem. Błysnął uśmiechem.
Nachylił się. Ucałował w policzek. Owionął zapachem drogich perfum.
Tylko oczy pozostawały zimne. Mową ciała wyrażał ciepło, zaangażowanie i pozytywną energię. Zamykał się w wewnętrznej twierdzy, nie dopuszczał do swojego środka. Jednocześnie kusił swoją tajemnicą, częstował jej kawałeczkami, z wyższością przyglądał się uwielbieniu maluczkich.
Wysoki, niesamowicie przystojny, perfekcyjny. Blada cera kontrastująca z ciemnym brązem jego starannie zaczesanych do tyłu włosów. Ostre, wyraziste rysy twarzy świadczące o szlachetności, mądrości, ale i skłonności do melancholii. Wypielęgnowane dłonie o długich palcach, mocne mięśnie gładko poruszające się pod skórą, drwiący uśmiech krwistych ust. Zawsze elegancki, ubrany w trzy-częściowy garnitur, zwykle w ciemnych kolorach. Dla obcych wyniosły, bliskich karmił swoim sercem. I tylko oczy pozostawały zimne.
Pomimo ukrytego w nich lodu, niezwykle przyciągały uwagę. Magnetyczne, przeszywające, głębokie. W różnych kolorach, lewe granatowe, prawe szmaragdowe. Zadziwiające.
Zrodzony dla bólu. Odrodzony ze słabą radością życia.
Płonął, spalał się. Zawsze w pogoni za doskonałością i romantyczną miłością, w wiecznej ucieczce przed samotnością i śmiercią. Nie bał się bólu. Pragnął go, doszukiwał się w nim życia, samoświadomości, słusznego utrapienia. Spijał komplementy do nieprzytomności, wchłaniał zachwyty nieumiarkowanie, łaknął dotyku i bliskości ciągle nienasycony.
Błądził. Gubił się. Tworzył. Zaraz potem niszczył. Pięknie łączył słowa. Wyplatał z nich przyjemne wzory, miękko otulał nimi słabych, silnych traktował z szacunkiem, jak równych sobie i rzucał im dosadną prawdę prosto w twarze.
Tkał iluzję intymności, by chronić swoje tajemnice.
Pokochałam go. Z pełną świadomością beznadziejności tego uczucia. Pociągała mnie jego głębia, niezmierzony ból i wiekowa mądrość. Chciałam być blisko. Chciałam mu pomóc, ukoić, uspokoić. Rozniecić tą tlącą się iskierkę radości. Przepadłam w mroku. Potrzebowałam oddechu, czasu, zrozumienia. Odeszłam. Porzuciłam. Zniknęłam dla niego.
Byłam kolejną, która nie wytrzymała. Niegodną, słabą, godną jedynie pożałowania. Wbiłam mu sztylet w pierś i zostawiłam konającego. Uważałam się za kogoś wyjątkowego, silniejszego, być może nawet lepszego od wszystkich. Byłam dumna i wyniosła. Tak bardzo pragnęłam być niepowtarzalna. Uwierzyłam, że potrafię go uratować. To upewniłoby mnie w wyimaginowanej wspaniałości.
Odeszłam jak najzwyklejsza, marna osoba. Jak każdy.
Nie zauważyłam czegoś. Gdy zabrakło go u mego boku, moja dusza zaczęła krzyczeć. Tłukła się w okowach mojego ciała, wyrywała się do czegoś, rozpaczała po nieokreślonej stracie. Z czasem zmarniała, skuliła się gdzieś w głębi umysłu i niedostrzegalnie łkała. Zapomniałam o niej, tak jak zapomniałam o nim. Jedynie w czasie pełni księżyca, spowita bladoniebieskim blaskiem, wyłam rozpaczliwie do czarnego nieba.
Wyłonił się z mroku. Podczas pewnej pełni, gdy klęczałam na twardej ziemi i wpatrywałam się zahipnotyzowana w srebrny dysk, pojawił się znikąd. Poczułam od razu jego piękne perfumy, potężną energię i swoją duszę. Zerwała się gwałtownie i ruszyła w jego stronę. Poderwałam się, podbiegłam do niego i padłam do jego stóp. Błagałam płacząc, korzyłam się szczęśliwa, że znów jest przy mnie. Poczułam jego rękę na moich włosach, spojrzałam w górę i utonęłam w tym lodowatym morzu. Poczułam w nich radość, miłość i ogrom żalu. Jego rozpacz i rozczarowanie zalały mnie. Zakrztusiłam się, upadłam na plecy, zaczęłam drgać spazmatycznie. Nagle wszystko ustało. Odetchnęłam, ociężale podniosłam się, a moja dusza zaczęła tańczyć. Odważyłam się spojrzeć w jego stronę, stał wyniosły z ręką wysuniętą przed siebie. W jego dłoni wirowała kula niebieskiej energii. Skrzyła się, strzelała wyładowaniami. Nie mogłam oderwać od niej oczu. To byłam ja. Moja część. Mój kawałek. Mój brakujący element. Coś czego potrzebowała dusza we mnie, by znów być pełną i spokojną.
Nie zamierzał mi tego oddać. Patrzył z wyższością na moją tęsknotę. A potem zanurzył swoją piękną twarz w cząstkę mojej duszy. Niebieska energia wlała mu się do ust, zapchała nos, wdarła się do oczu. Odchylił głowę do tyłu, rozłożył szeroko ręce, odetchnął w ekstazie. Elektryczne blaski  zniknęły. Teraz byłam jego częścią.
Zaczął tańczyć. Na początku spokojnie, poruszał się jakby smagany wiatrem. Coraz energiczniej giął się we wszystkie strony, ręce pływały unoszone niewidzialnymi falami. Nogi zaczęły wystukiwać niespokojny, szybki rytm. Nie mogłam mu się oprzeć. Wciąż roztrzęsiona, wstałam i dołączyłam do niego. Chwycił mnie silnie, władczo przyciągnął do siebie. Wirowaliśmy razem, unosiliśmy się ponad świat. Wieczny władca i jego zdradziecka poddana. Tańczyliśmy coraz gwałtowniej, nie mogliśmy złapać oddechu, żadne z nas nie zamierzało przestać. Zachłannie nurzaliśmy się w sobie. Zaczęliśmy się przenikać, aż w końcu staliśmy się jednym. Hybrydą o nieokreślonym wyglądzie. Byłam nareszcie w całości. Szczęśliwa. Wyjątkowa. I nic więcej się nie liczyło.
Obudziłam się obolała następnego wieczora. Leżałam brudna na środku przeoranego pola. W zasięgu wzroku nie miałam nic konkretnego. Jedynie połacie nieskończonej ziemi. Byłam sama, porzucona, zagubiona bezgranicznie. Nie wiedziałam, w którą stronę się udać. Zmrok zapadał szybko, coraz mniej widziałam. Pojawił się księżyc, otulił mnie swoim blaskiem. Postanowiłam zaczekać, być może ratunek nadejdzie z mroku. Nie myliłam się.
Ale nie wyłonił się tak jak zawsze. Nadal elegancki i piękny, ale przestraszony i jakby zgnębiony. Nie był sam. Za nim kroczyła bogini. Była olśniewająca, spowita w najgłębszą czerń, mocno kontrastującą z jej białą cerą. Jej czarne, proste włosy unosiły się dookoła głowy poruszane energią wszechświata. Jej twarz nieustannie się zmieniała. Młoda i piękna, w następnej chwili była złą staruchą. Sunęła w powietrzu, jakby w ogóle nie dotykała podłoża. Nie rozglądała się, nie rozpraszała, dążyła do celu. On szedł przed nią, niepewny, niespokojny i przytłoczony jej obecnością. Niósł ogromną kosę, w której ostrzu odbijało się światło księżyca. Rękojeść kosy była wykonana z czarnego, starego, powykręcanego drewna. Broń musiała należeć do kobiety. On pozbawiony był tej aury tajemniczości, którą miał zawsze. Zrozumiałam, że był jej podwładnym, spętanym niewolnikiem bez możliwości ucieczki. A ja należałam do niego.
Stanęli nade mną. Jego twarz wykrzywiona była bezbrzeżnym smutkiem, jej opanowana była przez głód i żądzę. Nagle za jej plecami rozłożyły się olbrzymie skrzydła, otulone kruczymi piórami. Przysłoniły księżyc, dla mnie nastał nieprzenikniony mrok. Zauważyłam jedynie krótki błysk ostrza kosy, usłyszałam świst opadającego ostrza. Moja głowa upadła miękko, oddzielona od reszty ciała. Krew trysnęła, czarna bogini gwałtownie pochyliła się nad moim truchłem i zachłannie zaspokoiła swoje pragnienie. Podniosła się zadowolona, strużka krwi wypłynęła jej z kącika ust. Starła ją palcem, zlizała z lubieżnym uśmiechem. Podniosła kosę, uderzyła skrzydłami i odleciała w ciemność. On schylił się i podniósł moją głowę. Przyłożył swoje czoło do mojego i trwał tak chwilę. Później upuścił ją, odwrócił się i nie oglądając się za siebie odszedł w swój bezpieczny mrok.
Nigdy nie dowiedziałam się, kto mnie ściął.

3 komentarze:

  1. Wspaniałe. Szczególnie zachwycił mnie motyw wiecznie zmieniającej się twarzy! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem zaszczycony i niewymownie zachwycony. Nikt nigdy tak pięknie nie opisał tego wszystkiego, co we mnie siedzi. Nawet ja sam. Dziękuję. Czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń