piątek, 23 maja 2014

Autobusowe podróżowanie nocną porą

Komunikacja. Prowadzenie dialogu. Poprawna rozmowa.
Relacje między ludźmi. Powiązania, zobowiązania, uczucia.
Normy, zasady, oczekiwania.
Kontakt wzrokowy, uśmiech, słowa.
Mnóstwo słów. Bezcelowych i bezsensownych, a jednak mających jakiś skutek.
Dotyk, pocałunek, cisza aż do następnego razu.
A wszystko to w odpowiednim czasie, z wyczuciem, według przyjętych reguł. Bez urazy, odrazy, zniesmaczenia. To wszystko jest bardzo trudne. Skomplikowane. Przytłaczające swoją złożonością.
A jednak większość ludzi doskonale sobie z tym radzi. Instynktownie stosują przyjęte zasady w kontaktach z innymi członkami swojej społeczności. Tworzą religię, kultury, historie. Robią wszystko by poczuć się jednością z grupą, albo przynajmniej częścią czegoś większego. Dopasowują się do całości, jakby bycie zaakceptowanym przez stado dodawało wartości. Stają się ławicą myślącą, działającą, cierpiącą razem.
Pozostaje jednak część ludzi pozbawionych instynktu społecznego. To się zdarza.
Niektórzy z nich uczą się tych wszystkich reguł. Z ogromną cierpliwością obserwują zachowania, przyjęte przez ogół jako dobre i uczą się ich krok po kroku. Z czasem osiągają perfekcję i stają się przykładem dla innych. Dobrze wychowani ludzie. Bo chęć bycia częścią była silniejsza niż możliwość bycia całością.
Jeszcze inni postanawiają udawać. Uśmiechają się prawdziwie, rozmawiają szczerze, dotykają z pasją. Jednak ich oczy patrzą z obojętnością na cały ludzki świat. W ich duszy szaleje ignorancja i sarkazm dla poglądów, twierdzeń, tez, kłótni, wojen, katastrof. Nawet do samej idei życia i śmierci pochodzą z dystansem, jakby był to tylko wymysł człowieczej masy. Ich jedyną radością jest poczucie wyższości. Są jednostkami, a jednak żyją w całości. Różną się, a jednak niewielu jest w stanie to dostrzec. Oszukują, kłamią i maskują się znakomicie. Mają momenty słabości, odczuwają zmęczenie ciągłym udawaniem, ale nadal nie mogą się zdecydować.
Ostatni z pozostałych żyją w oszalałym niedostosowaniu. Kreują swoje własne światy i za nic mają reguły większej rzeczywistości. Odseparowanie to dla nich norma. Być może sami do tego dążą. A już na pewno odsuwa się od nich społeczeństwo, patrzące ze strachem na szalone poczynania.
A może to nie strach błyszczy w ich oczach, a zazdrość? Bo czymże jest wolność?
Niektórzy udawacze, skuszeni możliwością bycia sobą, przechodzą na stronę szaleństwa. Nie oglądają się na nikogo, po prostu zaczynają żyć po swojemu. Oddychają pełną piersią, śmieją się z głębi serca, tańczą w strugach deszczu. Cieszą się wolnością, delektują się byciem sobą jawnie i otwarcie.
Również pojedyncze osoby z wyuczonych zdobywają się na krok w szaleństwo. Tłumaczą to zbyt mocnymi naciskami społeczeństwa, zbyt wieloma obowiązkami, zbyt dużą presją. Spotyka się to z niejakim zrozumieniem. Pojawiają się łzy, smutne potakiwania, pocałunki na pożegnanie i życzenia szybkiego powrotu do normalności. Wyuczeni w takich sytuacjach zdobywają się na łagodne uśmiechy, słowa otuchy, obietnice poprawy. Po odejściu krzyczą godzinami z frustracji i żalu. Są dumni ze swojej decyzji, a jednocześnie są rozczarowani, bo nie dali rady. Próbowali, starali się, a jednak zawiedli.
Ambitne bestie.
Z czasem uczą się żyć według własnej intuicji. Powoli i z cierpliwością sycą się nowym życiem. Zaczynają być szczęśliwe.
A potem przychodzą zimne, mroczne noce. Jasne strony umysłu zasypiają, natomiast ciemne wydobywają się na powierzchnie. Niczym nie skrępowane, uwolnione od ograniczeń, zasad, norm. Zaczynają panoszyć się bezkarnie. Samotni szaleńcy nie mają nikogo, kto przytuliłby, obronił, uspokoił stwierdzeniem, że to tylko nocne mary. Są sami ze swoimi demonami. A one są przeraźliwie realne.
Szaleńcy zaczynają się bać.
Boją się zasnąć, boją się nocy. Przez cały dzień, boją się jego końca. Szczęście znika. Pojawia się wieczny mrok, od którego ucieczka jest tylko w jednym kierunku.
W stronę ludzi, społeczeństwa, normalnego ograniczenia. Przerażeni możliwościami wolnego umysłu, szaleńcy gnają ile tchu w piersiach, do człowieczej masowości.
Która już czeka.
Człowiek przy człowieku. Kobieta przy mężczyźnie, wspierani od tyłu przez złośliwie uśmiechające się dzieci. Ludzki mur zaprawiony stereotypami, uprzedzeniami, nietolerancją.
Nie do przejścia. Nie do przebicia. Nie do przeskoczenia.
Zwarta masa przeciwko cząsteczce. Twarda całość przeciwko części. Kamienne społeczeństwo przeciwko kruchej jednostce.
A jednak przerażeni szaleńcy próbują się przedrzeć. Szukają luk, słabości, jakiejkolwiek możliwości powrotu. Zderzają się z murem. Upadają. Wstają, próbują znów. Po którejś próbie rozbijają czoła, krew zalewa im oczy. A ludzie w murze zbroją się. Pojawiają się jadowite kły, kolce, ostre noże. Atakują nadchodzące ciała. Ranią głęboko, dotkliwie. Szaleńcy spod mgiełki krwi dostrzegają w tłumie znajome twarze. Płaczą lub uśmiechają się współczująco. Niektórzy niemrawo wyrywają się, by pomóc cierpiącym, ale nie udaje im się przedrzeć ani centymetra bliżej.
A szaleńcy próbują dalej. Są zdecydowani żyć w społeczeństwie za wszelką cenę.
Niebieskawe siniaki wykwitają pod ich skórą.
Krew płynie z otwartych ran.
Kości kruszą się przy kolejnych uderzeniach.
Niektórym się udaje. Przedzierają się przez mur i próbują schronić się wśród tłumu, który ich wchłania. A jednak już na zawsze pozostaną naznaczeni. Ich blizny będą widoczne dla wszystkich. Trwałe kalectwo będzie powodem drwin ale i współczucia. Będzie mnóstwo czułych uścisków, ale też wiele wytykania palcami. Gratulacje z okazji powrotu będą przeplatać się z życzeniami śmieci i piekła.
Miłość jest szlachetna i piękna ale czy jest w stanie wynagrodzić ten ból?
Niektórzy porzucają próby powrotu i wracają do swojego prywatnego szaleństwa. Walczą ze swoimi koszmarami ze wszystkich sił, aż w końcu pozostanie z nich wrak człowieka. Widma snujące się ponuro po parkowych ławkach. Nikt nie zauważy, gdy rozmyją się zupełnie.
Nieliczni walczą do końca. Do utraty sił. Do ostatniego tchu. Gdy ich pokaleczone, zakrwawione ciała w końcu upadają, od muru odrywają się pojedyncze osoby spowite w czerń. Podchodzą spokojnie, bez pośpiechu do drgających ciał. Spoglądają beznamiętnie na ciała w malignie. Wymierzają broń między błądzące oczy, przepełnione cierpieniem. Czarne postacie równocześnie pociągają za spust. Rozlega się donośny huk, ostatnie drgawki, martwa cisza. Zapach krwi podkreśla obecność śmierci. Szklane oczy martwych, patrzą bez mrugnięcia w nicość. Tylko z dodatkowego, trzeciego oka spływa strużka krwi.
Niczym łza.
Czarne postacie wracają do tłumu tym samym spokojnym krokiem. Na ich bladych twarzach maluje się zadowolenie z dobrze wykonanego obywatelskiego obowiązku.
Społeczeństwo przyjmuje ich z pomrukiem aprobaty.

2 komentarze:

  1. Intrygującym jest to, że po raz pierwszy czytając Twój tekst od samego początku do końca czułem niepokój. Szukałem siebie w tym tekście, w której grupie sam siebie bym uplasował, w której chciałbym być, którą w pewnym sensie bym "potępił". Smutne jest to, że nie potrafiłem tego zrobić.
    Zmusiłaś mnie po raz kolejny do refleksji nad swoim własnym życiem (jakby mi tego było mało ;)) ).

    OdpowiedzUsuń
  2. ciekawe kto to ja : )
    mam tę właściwość, że ludzie myślą o mnie rzeczy, których sama o sobie nigdy bym nie powiedziała!

    OdpowiedzUsuń