środa, 30 grudnia 2015

Mrok kryje wiele tajemnic. Mentor.

Oddycham.
Głęboko, spokojnie, rytm serca zwalnia. Rozluźniam napięte mięśnie, tłumię chęć ucieczki i biegu do utraty tchu. Powtarzam mantrę, oczyszczam umysł, staram się usunąć wszelkie obrazy sprzed moich oczu. Nie zauważam, kiedy zaczynam lekko się chwiać.
Twarda, zmarznięta ziemia przytwierdza mnie do rzeczywistości. Nie pozwoli odpłynąć, nie da mnie skrzywdzić, ochroni mnie przed demonami. Zielona, skrząca się energia otacza mnie kokonem i tuli niczym swe najukochańsze dziecko.
Blask księżyca oświetla moją twarz i skrzy się w pojedynczych, spokojnie płynących łzach. Łączę przekleństwa z wyrazami miłości. Nie sposób nie kochać tego srebrnego dysku zmieniającego swym światłem szarą realność w mistyczną fantazję. W jego blasku czuję się sobą, czuję się kompletna. Całe wrażenie niewygody czy niedopasowania znika, gdy tylko spoglądam w tą kosmiczną tarczę. A jednak to w czasie pełni boję się najbardziej. To właśnie wtedy mam najmniejszą kontrolę nad sobą. Jestem rozchwiana, niestabilna, porozdzierana. Histeria, płacz, śmiech, krzyki. I potwory.
Gdy zamykam oczy otwierają się wrota piekieł. Widzę wszystko bardzo wyraźnie, czuję nieprzyjemne zapachy, ból i agresję odczuwam niemalże fizycznie. Oślizgłe gady o trzech kończynach, wynurzające się z rzeki i niezgrabnie pełzające w moją stronę. Śliniące się karykatury koni z kłami wystającymi z pyska. Włochate stwory z niezliczoną ilością zaropiałych ślepi tkwiących w całym ciele. Zdeformowani ludzie, których trawią przeróżne choroby. Wszechobecna przemoc, gorący gniew, krew skapująca z mojego ciała.
Ciosy, które nigdy nie padły. Ludzie, których nigdy nie znałam. Sytuacje, w których nigdy nie byłam. Skłębione negatywne emocje i obrazy przemykające pod powiekami. Nieraz przerażona dusiłam się łzami. Nikt nie potrafi mi pomóc. Nie znajduję wytłumaczenia dla tych snów. Niewielu chce to skomentować.
Postanowiłam uciec w rzeczywistość, otoczyć się monotonią niczym murem. Zapragnęłam ludzi dookoła siebie. Ich jazgot i niekończące się problemy zajęły moje myśli, wyparły mnie z siebie samej.
Jestem z tego zadowolona. Radzę sobie. Znów jest dobrze. Oddycham.
Przestaję analizować. Znów powtarzam mantrę, by oczyścić umysł. Czuję kontakt z ziemią i niebem. Uśmiecham się do księżyca i cieszę się rześkim powietrzem. Jestem sama z naturą. A jednak wyczuwam czyjąś obecność.
Otwieram oczy i gwałtownie zrywam się na nogi. Przede mną stoi wysoki, elegancki mężczyzna. Jego blada cera lśni w świetle księżyca, a drwiący uśmiech błąka się na przystojnej twarzy. Rozpoznaję go, ale nadal jest mi obcy. Jest pewny siebie i niedostępny dla nikogo. Wzbudza we mnie radość przeszywaną lękiem. Cechuje go nonszalancja i melancholia, skrywające przejmujący ból.
Spoglądamy sobie w oczy. Jego tęczówki są czarne z połyskiem granatu, pomimo to czuję jakbym spoglądała w studnie. Zatracam się w ich głębi i czuję, jak on dostaje się do mojego umysłu. Próbuję się bronić, budować mur, odpychać go. Lecz cegły się kruszą, siły słabną, jestem bezbronna. Gdy przestaje się mną bawić i opuszcza mój umysł, powraca mi wzrok i znów stoję przed nim.
Śmieje się. Szyderczo, bezlitośnie, szalenie.
- Jesteś popierdolona. - mówi - I wcale nie podoba ci się takie życie.
Jego śmiech wwierca mi się w mózg. Jego słowa trafiają bezbłędnie. Pęka mi kręgosłup. Tułów nienaturalnie mocno odgina się w tył. Połamany kręgosłup przebija mi brzuch. Pęka również mostek i gdy uderzam plecami o ziemię, kości przebijają klatkę piersiową. Mężczyzna rzuca się do mojego ciała i sprawnie wyjmuje z niego gąbczaste płuca. Odrzuca je bez mrugnięcia okiem i wyrywa dymiące, pulsujące serce. Zjada je z apetytem, rozrywa mięsień mocnymi szarpnięciami, przeżuwa zapamiętale. Oblizuje resztki krwi z palców i odchodzi w noc.
Resztki mojego ciała leżą i parują oczekując poranka. Gdy wschodzi słońce i zaczyna prażyć ziemię, moje truchło wysusza się i rozpada. Przed nocą pozostanie już z niego tylko popiół.
I gdy powiew wiatru poniesie pył ze sobą, nareszcie będę wolna.

1 komentarz: