Za miejscem. Północ, południe,
wschód, zachód. Góry, pola, doliny, morza, jeziora, rzeki. Lasy,
pustkowia, bezbrzeża, zabudowania. Miasta i wsie. Wrocław, San
Francisco, Paryż. Za tym miejscem w tym czasie z tymi ludźmi.
Za zwierzęciem. Kot, pies, szczur,
koń, ptak. Żywy, martwy. Ciepłe futerko, gadzia skóra, śliskość
łusek, gładkość piór. Spacer, karmienie, zabawa, opieka.
Bezwarunkowa miłość. Za tym oddaniem i wsparciem w każdej chwili.
Za osobą. Mężczyzna, kobieta,
dziecko. Ojciec, matka, rodzeństwo, rodzina. Ukochany, ukochana,
przyjaciel, przyjaciółka. Dotyk, zapach, brzmienie głosu, uśmiech
na twarzy. Chwile, w których płakałeś w ich ramionach. Momenty, w
których czułeś się potrzebny, chciany, kochany, bezpieczny. Jakby
cała reszta świata nie miała znaczenia. Poczucie, że czas z tą
osobą nie jest czasem zmarnowanym. Ma sens. Znaczenie. Za tym
ciepłem w sercu dającym siłę, by brnąć dalej w zimnie i
ciemności.
Za czymś nieokreślonym. Poczucie,
marzenie, wrażenie. Ulotność, nienamacalność, krucha
delikatność. Siła, niezależność, pewność. Coś co wzbudza
dreszcz wzdłuż pleców. Wyzwolenie, uwolnienie, lekkość bytu.
Brak zmartwień i lęku. Niewinność, czystość, beztroska. Za tą
wolnością na soczystej trawie, wśród rosy i słońca, bez
negatywności.
Za czymś czego się nigdy nie miało.
I nigdy się tego nie dostanie. Czego nie było i nie będzie. Za
czuciem i odczuwaniem wszystkiego i niczego. Muzyka, której nikt nie
zna. Morze, którego nikt nie widział. Głębina, która nie
pochłania. Kosmos, w którym można wirować. Magia, która dodaje
znaczenia. Przestrzeń, którą można poczuć bez ograniczeń. Brak
ciała, jedynie czysty duch krążący po świecie. Czujący wszystko
i wszystkich. Bezkres. Za tym pulsującym życiem niestłumionym
materialnością.
Ta tęsknota spada na ciebie gwałtownie
i pochłania cię bezlitośnie. Wgniata cię w ciemność i pozbawia
siły, woli, chęci. Dusisz się łzami i jesteś z tym zupełnie sam.
Nie ma nikogo, kto zrozumiałby to co czujesz. Ogrom bólu ściska ci
klatkę piersiową. Nie możesz złapać oddechu, ale też wcale nie
chcesz o niego walczyć. Pełzasz w poszukiwaniu nadziei. Czegoś co
ci pomoże, rozświetli, ulży. Nic nie widzisz, czujesz tylko
nieznośny ucisk. Tkwisz w betonowym pokoju, którego ściany
zbliżają się do ciebie i odbierają całą przestrzeń. Bijesz w
nie pięściami, zdzierasz skórę z kostek, ciepła krew spływa po
szorstkiej powierzchni. Ból przywraca cię światu. Szarpiesz się
gwałtowniej w swoim więzieniu. Rozbijasz głowę, łamiesz palce,
sińce pokrywają całe twoje ciało. Wirujesz wśród obrazów,
smaków, zapachów, wspomnień. Zaczynasz spadać, lecisz w powietrzu
płynnie i gładko. Czujesz się lekki, do twoich zmęczonych płuc
dociera powietrze, z twojego gardła stara się wydobyć niewinny
śmiech. Upadek wstrząsa twoim pokaleczonym ciałem, ból powraca i
otrzeźwia cię momentalnie. Otwierasz oczy. Blask księżyca w pełni
otula świat przyjemną poświatą. Jesteś na środku olbrzymiego
pola. Wszystko jest srebrne, tajemnicze, magiczne. Przestrzeń jest
bezkresna, jesteś sam na pustkowiu. Ciszę przerywa jedynie twój
chrapliwy oddech. Przestajesz myśleć, całym sobą chłoniesz ten
bezkres. Nic nie ma znaczenia. Nic tu nie jest ludzkie. Wtulasz się
w twardą ziemię i czujesz się stabilnie. Ta samotność jest
dobra, tu możesz się odrodzić i znaleźć samego siebie. Odpocząć.
Oczyścić się. Zrozumieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz